MISJONARZ
LEGENDA - O. BERNARD ŁUBIEŃSKI, REDEMPTORYSTA
Rozważania na Nowennę Nieustanną
opracowane na podstawie książki
o. Stanisława Podgórskiego CSsR
„Misjonarz legenda”, Kraków 2002
Rozważanie 1 - Ród i
rodzina
Przez
dziewięć tygodni spotykać się będziemy w naszym kościele, by sercu i pamięci
przybliżyć postać pewnego człowieka, zakonnika i kapłana, który 10 września
1933 roku zakończył w Warszawie swoje święte i pracowite życie. Jego doczesne
szczątki są złożone w kościele redemptorystów pw. św. Klemensa Hofbauera w
Warszawie na Woli, zaś w Rzymie toczy się jego proces beatyfikacyjny, który
jest już bardzo zaawansowany.
Życia
ludzkiego nie da się zamknąć w kilku zdawkowych słowach. Tym bardziej nie da
się tego zrobić z życiorysem człowieka wybitnego i świętego. Na szczęście mamy
przed sobą dziewięć spotkań podczas Nieustannej Nowenny, by bliżej przyjrzeć
się postaci o. Bernarda Łubieńskiego, redemptorysty, a co jeszcze ważniejsze,
by przylgnąć sercem do tego zakonnika i kapłana, który o tyle tylko stanie się
dla nas orędownikiem przed Bogiem, o ile zdobędzie nasze pełne zaufanie, i o
ile świadomie i z przekonaniem o mocy jego wstawiennictwa zaczniemy go wzywać
na pomoc w naszych wielorakich potrzebach.
By
przekonać się do kogoś, trzeba go w pierwszym rzędzie dobrze poznać.
Ojca
Bernarda ukazywano nam już wielokrotnie. Ale nie żałujmy trudu, by spojrzeć na
niego jeszcze raz. Z nowym zainteresowaniem i z pogłębionym szacunkiem. Może
akurat, przy tym ponownym spojrzeniu, nasze serce zdobędzie się na taką wiarę i
ufność, które - za przyczyną naszego Sługi Bożego - wyproszą mu u Boga nie
tylko upragnioną łaskę, ale nawet cud.
Opowieść
o takim człowieku zaczyna się zwykle spojrzeniem na jego rodzinne gniazdo. Bo -
jak mówi stare przysłowie - niedaleko pada jabłko od jabłoni.
Zacna rodzina - to także dobre dzieci! Niestety, dziś trudno się już podpisać
pod tą zasadą. Tysiące świątobliwych matek i bardzo porządnych ojców załamuje w
rozpaczy ręce, gdy widzi postępowanie własnych dzieci. Na taką sytuację składa się,
oczywiście, wiele przyczyn, czasem i wina rodziców, popełniających kardynalne
błędy w wychowaniu, albo w ogóle nie zainteresowanych losem swojego potomstwa.
Wiek
XIX, wiek młodości o. Bernarda Łubieńskiego, miał nie tylko inaczej
ukształtowane struktury społeczne, ale także - przynajmniej w naszym kraju -
inny model wychowania rodzinnego. A model ten zdał chlubnie egzamin w trudnej,
porozbiorowej sytuacji Polski.
Najbardziej
znaczącą warstwą społeczną, dzięki której naród wyszedł obronną ręką z wielu prób
i zagrożeń tamtych czasów, było tzw. „ziemiaństwo”.
Nazwa
„ziemiaństwo” oznaczała zamożnych zazwyczaj, a wywodzących się ze starej
szlachty lub magnaterii właścicieli majątków rolnych, którzy wykształceniem,
kulturą, przywiązaniem do tradycji narodowej i kościelnej, ofiarnością na cele
patriotyczne, a najczęściej i głęboką religijnością, chlubnie wyróżniali się
wśród reszty społeczeństwa.
To
właśnie ziemiaństwo przeciwstawiło się skutecznie zakusom zaborców, usiłujących
zniewolić i bez reszty zawłaszczyć podbity i rozdarty pomiędzy trzech zaborców
kraj. Jak sugeruje nazwa, „ziemianie” zainteresowani byli przede wszystkim
utrzymaniem i rozwojem swoich posiadłości rolnych. Ale nie tylko. Wielu ziemian
tamtego okresu śmiało wkroczyło w dziedzinę handlu, przemysłu, a nawet
bankowych operacji pieniężnych. Pozostali oni jednak nadal wierni tym
wartościom, które wszczepił w nich duch patriotyzmu oraz przynależności do
Kościoła katolickiego. Niestety, nie ma lustra bez skazy. Wielu przedstawicieli
ziemiaństwa, nawet z rodów tradycyjnie religijnych, dało się uwieść
laicystycznym prądom i ideom, i podjęło próbę budowy Polski bez Boga i
Kościoła, wyłącznie w oparciu o zasady rozumu, kapitał i nowoczesną gospodarkę.
Jak
na tym - oczywiście najogólniej tylko zarysowanym - tle prezentuje się ród i
rodzina naszego bohatera, Bernarda Łubieńskiego?
Jest
to ród stary, szeroko rozrośnięty i skoligacony z szeregiem znanych,
arystokratycznych rodów polskich, a nawet zagranicznych. W ciągu dziejów, już
od połowy XV w., nazwisko Łubieński nosiło wielu wybitnych ludzi.
Szczególnie
chlubnie zapisali się Łubieńscy w dziejach porozbiorowych Polski. Gdy mowa o
świeckiej gałęzi tego rodu, to sztandarowymi postaciami przodków o. Bernarda w
linii prostej byli przede wszystkim jego pradziad, hrabia Feliks Łubieński
(1758-1848) oraz dziadek Henryk Łubieński (1793-1883). Pierwszy to mąż stanu,
polityk i współtwórca Konstytucji Trzeciego Maja. W czasie insurekcji w roku
1792 komisarz cywilno-wojskowy przy Kościuszce. W Księstwie Warszawskim minister
sprawiedliwości z woli Napoleona, reorganizator sądownictwa i twórca Szkoły
Prawa. Mimo głębokiej pobożności i wierności Kościołowi, Feliks Łubieński nie
ustrzegł się w życiu błędów i niekonsekwencji. Potomność przypisała mu wydanie
dekretu kasacyjnego Benonitów, w wyniku którego św. Klemens wraz z towarzyszami
wypędzony został z Warszawy. Feliks Łubieński był też niechlubnym współtwórcą
tzw. „dekretów grudniowych” z roku 1807, które - wprowadzając w życie
uwłaszczenie włościan - zamieniły ich poddaństwo na równie ciężkie jarzmo
ówczesnego kapitalizmu.
Syn
Feliksa, Henryk Łubieński, dziadek o. Bernarda, był czołowym finansistą i
przemysłowcem. Kiedy zawiodły próby militarnego uniezależnienia Polski od
rosyjskiej okupacji, podjął - wraz z innymi - próbę gospodarczej odbudowy
kraju. Zabiegał o jego uprzemysłowienie. W Częstocicach pod Ostrowcem
Świętokrzyskim założył cukrownię, był też współtwórcą zakładów żyrardowskich. Z
jego inicjatywy rozpoczęto budowę trzeciej w Europie linii kolei żelaznej, z
Warszawy do Łodzi.
Razem
z ministrem Lubeckim założył Bank Polski, zostając jego prezesem i kierownikiem
działu handlowego. Równocześnie utworzył własny Dom Handlowy Łubieńskich.
Rząd
carski patrzył z dużym niepokojem na to gospodarcze uniezależnianie się Królestwa.
W 1842 r. rewizja ksiąg rachunkowych Banku Polskiego wykazała rzekomo duże
nadużycia. Henryk Łubieński został aresztowany i zesłany do Kurska w Rosji. Dom
Handlowy Łubieńskich uległ konfiskacie, a była to olbrzymia fortuna, rzędu 6
milionów rubli.
Po
6 latach Henryk Łubieński wrócił z wygnania, ale nie miał już ani sił, ani
ochoty do dalszej działalności gospodarczej. Osiadł w majątku Łubieńskich w
Guzowie, niedaleko Warszawy.
Równie
wielu, a może nawet więcej znanych ludzi, znajdziemy w wywodzącym się z tej
rodziny klerze. Dwóch prymasów, pięciu biskupów i szereg niższych dostojników
kościelnych. Jeden z tego szacownego grona, świątobliwy prymas Maciej
Łubieński, arcybiskup gnieźnieński, zasłynął z odważnych wystąpień przeciw
religijnym dysydentom swoich czasów, sprzeciwił się też małżeństwu króla
Władysława IV z protestantką Elżbietą, córką Palatyna Renu, słusznie obawiając
się, że tego rodzaju związek wzmocni w kraju wpływy wrogich katolicyzmowi i
polskości, stronnictw. Umarł w r. 1652 i pochowany jest w kaplicy Łubieńskich w
katedrze gnieźnieńskiej.
Drugi,
biskup Konstanty Ireneusz Łubieński, zginął jako męczennik za wiarę, otruty w
Niżnym Nowgorodzie w 1869 r., gdy wieziono go na wygnanie.
Łubieńskich
ciągnęło do służby Bożej. Sam pradziadek Feliks jak potem jego wnuk Tomasz,
ojciec Bernarda, nosili się z myślą wstąpienia do jezuitów. Nie wyszło. Za to
już z rodzeństwa samego o. Bernarda jego brat Zygmunt został kapłanem a
siostry: Zofia i Irena - zakonnicami.
Oczywiście
nie wszyscy w rodzie Łubieńskich świecili przykładem religijności. I tu także
trafiały się czarne owce. Ale trzon rodu pozostał zdrowy i wierny Bogu.
Nic
dziwnego, że patrząc na religijność tej rodziny, gubernator warszawski w latach
1883-1894, zaciekły rusyfikator i ateusz, nazwiskiem Hurko, mógł powiedzieć: Nazwisko
Łubieńskich jest synonimem i sztandarem katolicyzmu w kraju.
Wypada chyba, by na zakończenie uwag o rodzie o. Bernarda, powiedzieć na tym
miejscu przynajmniej kilka słów o jego rodzicach, choć będzie jeszcze o nich
mowa w dalszych rozważaniach.
Ojciec
miał na imię Tomasz. Wcześnie osierocony przez matkę, wychowywał się u babki
Konstancji Raczyńskiej, a także u ciotki Pauliny Morawskiej, niewiast
wykształconych, rozumnych i pobożnych. Po ukończeniu gimnazjum w Lesznie został
wysłany - razem ze swym bratem Konstantym - na dalszą naukę do kolegium
jezuitów we Fryburgu Szwajcarskim. Już będąc tutaj, młody Tomasz postanowił
wstąpić do zakonu jezuitów. Okoliczności nie sprzyjały jednak urzeczywistnieniu
tego marzenia. Tomasz pojechał na jakiś czas do Paryża, a potem wrócił do
Polski, gdzie ojciec wciągnął go w administrację rodowego majątku.
Praca
ta pochłonęła go wkrótce całkowicie. Pewnego razu odwiedzając posiadłość
Ludwika Łempickiego w Plantcie, spotkał tam 18-letnią córkę gospodarzy dworu,
Adelajdę. Przygodna znajomość zamienia się szybko w miłość. Po krótkim
narzeczeństwie Adelajda została żoną Tomasza. Był rok 1842. On miał wtedy 21
lat, ona 19!
Młodzi
małżonkowie zamieszkali początkowo w Warszawie, w pałacu Łubieńskich przy ulicy
Królewskiej. Tu przyszedł na świat ich pierwszy syn Henryk. Wkrótce rodzina
przeniosła się do Guzowa koło Żyrardowa, gdzie ich ród miał swój majątek. I to
właśnie tu, w Guzowie, 9 grudnia 1846 r. ujrzał światło dzienne drugi syn
Tomasza i Adelajdy, Bernard, przyszły apostoł Polski i kandydat na ołtarze.
Największy wpływ na wychowanie licznej gromadki dzieci, bo małżeństwu Tomasza i
Adelajdy dał ich Bóg aż dwanaścioro, miała matka. Można by długo o niej mówić.
Była to kobieta mądra, stanowcza, przy tym pełna ciepła i serca. Mężnie znosiła
coraz większe kłopoty materialne, które zaczęły spadać na ród Łubieńskich,
represjonowany przez Moskali. Jej głęboka i pociągająca religijność, wywarła
ogromny wpływ na dzieci.
I
ojciec i matka doczekali rosnącej z każdym dniem sławy syna Bernarda, jako
misjonarza i kaznodziei. Byli z nim w bliskich kontaktach i sami wiele
skorzystali z jego usług.
Tomasz
Łubieński zmarł w roku 1901, pani Adelajda 25 grudnia 1915 r., mając lat 92.
Ale
zakończmy już tę, z konieczności pobieżną tylko, ale chyba interesującą
opowieść o ludziach znamienitych, prawdziwie zaangażowanych w służbę ojczyźnie
i Kościołowi, którymi słusznie chlubi się ród i rodzina Łubieńskich. Dołączył
już do ich grona i o. Bernard. Czy przerasta on swoich przodków? Chyba nie,
choć im zapewne dorównuje. Przerośnie ich w jednym tylko wypadku: jeżeli
Kościół wyniesie go na ołtarze. Zależy to naturalnie od Bożych planów i od
Bożej woli.
Ale
chyba także i od tego, czy my zgłosimy Niebu zapotrzebowanie na tego właśnie
nowego świętego i czy modlitwami swoimi nie przymusimy niejako o. Bernarda, by
skuteczniej zaczął się wstawiać u Boga za nami.
Podejmijmy
z większym zapałem i z większą ufnością to zadanie. Świętych otrzymują te
narody, które chcą mieć świętych!
Rozważanie 2 - Panicz Bernaś
Dziecko
przychodzące na świat nie jest w chwili narodzin białą kartą, na której życie
jeszcze nic nie wypisało. Wiemy o tym dziś o wiele więcej, niż wiedziała
przeszłość. Witamy ziemię obciążeni nielekkim plecakiem, który upchali nasi
przodkowie, po części balastem swoich fizycznych braków, nałogów i win, po
części pozytywnymi cechami własnego organizmu, temperamentu, zdrowia i
przynajmniej niektórych, wypracowanych w życiu cech charakteru.
Jakie
„zaplecze” otrzymał w spadku po swoim rodzie mały panicz Bernaś, który - jako
drugi z kolei syn Tomasza Łubieńskiego i Adelajdy Łempickiej, przyszedł na
świat w majątku rodziny w Guzowie pod Warszawą, 9 grudnia 1846 r.?
Ród
Łubieńskich miał przede wszystkim dużą świadomość swojej pozycji społecznej i
klasowej. Umiał to akcentować w codziennym życiu i wykorzystywać w kolejnych
mariażach. Byli arystokratami w każdym calu.
Łubieńscy
mieli ponadto wśród swoich przodków dużo ludzi zdolnych, wybitnych i z
charakterem. Byli odważni, zapobiegliwi i pracowici, nie poddający się w
trudnościach i gotowi podjąć w życiu każde zadanie, niezależnie od
okoliczności. Ród ten cechowała także skłonność do maksymalizmu i radykalności.
Ci ludzie, gdy byli wierzący - to całym sercem. Jeżeli utracili wiarę, wtedy
także „szli na całego”. Wszyscy odznaczali się głębokim patriotyzmem, a służbę
krajowi uważali za swój święty obowiązek.
Byli
wreszcie pogodni, towarzyscy, mieli poczucie humoru i czasem, wprost ułańską
fantazję. Nie mylił się znany dominikanin, o. Jacek Woroniecki, twierdząc, że
krew Łubieńskich zmieszana jest ze sporą dawką szampana.
Coś
ze wszystkich tych cech starego rodu Łubieńskich, cech, zarówno dodatnich, jak
i ujemnych, wynikających tak z dziedzictwa biologicznego jak i typu wychowania,
stało się - przynajmniej po części - wianem młodego Bernarda, gdy przyszedł na
świat. Zaczęło się też w jego życiu ujawniać, już od dzieciństwa.
Temu
to właśnie dzieciństwu panicza Bernasia chcemy poświęcić chwilę uwagi.
Na
ogół większość autorów, pisząc żywot o. Bernarda, zainteresowana jest przede
wszystkim jego wiekiem dojrzałym i prowadzoną wówczas przez niego działalnością
duszpastersko-misyjną. Tu właśnie - jak sądzą - manifestuje się cała jego
wielkość i świętość.
My
również nie przeoczymy tej imponującej batalii o Boga i o dusze ludzkie, jaką
przez wiele lat, prawie bez wytchnienia, prowadził na polskiej ziemi kulawy
hrabia Łubieński, gorliwy zakonnik i głośny misjonarz. Ale wielkie drzewa rosną
powoli, a herosi są wpierw dziećmi.
Jakim
dzieckiem był o. Bernard? Ochrzczony w siódmym dniu po urodzeniu otrzymał
imiona: Bernard, Alojzy, Restytut. Pisze
o tym sam w ten sposób: Dano
mi na imię Bernard, po części dla Bernarda Potockiego, brata mojej babki Ireny,
który był bezdzietnym, istniała więc nadzieja, że zapisze na mnie swój majątek
Tulce w Poznańskim, po części dlatego, że matka moja, przed moim urodzeniem
wczytywała się w żywot św. Bernarda, napisany przez o. Ratisbone.
Drugie
imię: „Alojzy” otrzymał nowo narodzony chłopiec prawdopodobnie ze względu na
ojca chrzestnego, Ludwika Górskiego. Wprawdzie Ludwik to nie Alojzy, pamiętajmy
jednak, że u Łubieńskich i w ich sferach, mówiło się często po francusku, a w
tym języku Alojzy to Ludwik (Louis). Trzecie imię: „Restytut” otrzymał mały
Łubieński aż z trzech racji. Wpierw dlatego, że urodził się akurat w dniu
poświęconym temu świętemu, 9 grudnia. Po drugie, imię to miało być jakby
wynagrodzeniem za sprofanowany ostatnio przez rabusiów Dom Boży pod wezwaniem
tego świętego, w jednym z majątków Łubieńskich. I najważniejsza racja, ojciec
Bernarda zamierzał restytuować niejako w swoim synu, którego od początku
widział księdzem, utratę własnego powołania do służby Bożej.
W
nadanym dziecku potrójnym imieniu mieszały się więc czysto ziemskie motywy z
religijnymi, ale i jedne i drugie nie stanowiły jeszcze czegoś nadzwyczajnego.
W planach Bożych jednak urosły one do prawdziwie proroczych zapowiedzi.
Św.
Bernard był kiedyś sławnym na całą Europę kaznodzieją. Św. Alojzy prezentował
postać młodego arystokraty, który rzucił wszystko, co wielkie, by oddać się
Bogu. Imię „Restytut” oznacza etymologicznie kogoś, kto przywraca do
pierwotnego stanu to, co uległo zagładzie. Bernard Łubieński został głośnym
kaznodzieją, jak Alojzy objął, od dziecka, służbę Bożą, a jako Restytut,
zastąpił godnie ojca w kapłaństwie i w życiu zakonnym, a ponadto, to on właśnie
sprowadził na powrót do Polski Zgromadzenie Redemptorystów, których banicję z
Warszawy podpisał kiedyś jego pradziad, Feliks Łubieński.
Dzieci
o wielkim przeznaczeniu są często świętymi dziećmi. Otacza je już w najmłodszym
wieku szczególna troska Boga. Tak było i z małym Bernasiem. Za mędrcem ze
Starego Testamentu mógłby i on powtórzyć: Dzięki szczęśliwemu losowi przypadła mi w
udziale dobra dusza (por. Mdr 8,19).
Religijnym
i obywatelsko-patriotycznym wychowaniem dzieci w domu Łubieńskich - a będzie
ich z czasem dwanaścioro - kierowała przede wszystkim matka, pani Adelajda,
kobieta o wielkim sercu i stanowczym usposobieniu. To dzięki niej panowała tam
atmosfera pogodnej a równocześnie głębokiej pobożności, której matka uczyła
dzieci więcej własnym przykładem niż słowem, a którą one chłonęły całym swoim
młodym i czystym sercem.
Matka
wdrożyła je wpierw do poważnego traktowania praktyk religijnych. Żaden dzień
bez pacierza, żaden tydzień bez niedzielnej Mszy św., ba, nawet żaden posiłek
bez zwrócenia się do Boga.
Już
bardzo wcześnie dzieci wprowadzane były w znajomość prawd wiary, w historię
zbawienia oraz w dzieje Kościoła. Matka posłużyła się w tym celu książkami z
domowej biblioteki, których treść i ilustracje potrafiła pięknie i interesująco
objaśniać.
Panicz
Bernaś zapamiętał ponadto, jak to mama przy okazji własnych spowiedzi,
wprowadzała i jego w arkana tego sakramentu. Zadbała przede wszystkim o to, by
pierwsze wyznanie grzechów, do którego przystępował synek, odbyło się przed
dobrym spowiednikiem. Bernaś przeżył więc swoje spotkanie z przebaczającym mu
winy Bogiem, bardzo głęboko. Napisał potem, że czuł, jak serce omal nie pęka mu
z żalu za grzechy.
Jest
też zasługą matki, że Pierwszą Komunię Bernasia, do której przystąpił mając lat
11,
poprzedziło coś w rodzaju 2-tygodniowych rekolekcji, odprawianych pod
kierunkiem kapucyna, o. Leandra, tego samego, który przygotowywał go do
pierwszej spowiedzi. Nic dziwnego, że młody panicz żył coraz intensywniej
tajemnicami wiary, modlitwą i zainteresowaniem dla spraw Bożych, pozostając
przy tym normalnym, miłym, nawet urwisowatym chłopcem, który umiał cieszyć się
życiem. Matka poświęcała mu specjalną uwagę, odkąd wyznał jej - a miał wówczas
dopiero 9 lat - że pragnie zostać księdzem.
Równolegle
z wychowaniem religijnym dbano bardzo w domu Łubieńskich o kształtowanie
charakteru dzieci. Przyzwyczajano je do wyrzeczeń, ofiar i samozaparcia. To nie
było tak: Bernaś coś zobaczył, więc musi to zaraz mieć! Tupnął nóżką, a cały
dom pada natychmiast na kolana, pytając z zatroskaniem, czym można by uspokoić
panicza? To nie co dzień nowe zabawki, nowe wdzianka, łakocie, prezenty i
niespodzianki. Postawy umiaru, rezygnacji z zachcianek i poprzestawania na
małym potrzebne są w życiu zawsze, ale były szczególnie ważne w sytuacji tej
niepewności politycznej i przy tym prześladowaniu polskiej inteligencji pod
zaborem rosyjskim, w jakich przychodziło Łubieńskim żyć. Czasy były
rzeczywiście ciężkie. Wystarczy powiedzieć, że pomiędzy rokiem 1842 a 1858, czyli od ślubu
pana Tomasza z panią Adelajdą z Łempickich do wyjazdu paniczów Henryka i
Bernarda do Anglii, rodzina Łubieńskich była zmuszona aż ośmiokrotnie zmieniać
mieszkanie, nierzadko kątem koczując u krewnych i znajomych.
Okazję
do spartańskiego wychowania dzieci dawała w domu Łubieńskich także religia:
wierne powstrzymywanie się od pokarmów mięsnych w piątki, surowo, po
staropolsku przeżywany Wielki Post oraz drobne, dobrowolnie podejmowane, omal
codzienne umartwiania i ofiarki, nie z rygoru dla rygoru, ale dla Pana Jezusa.
Rozumne,
a przy tym budowane na wierze i w ciągłej łączności z Kościołem,
religijno-moralne wychowanie, jakie z rodzinnego domu wyniósł panicz Bernaś,
zapadło głęboko w duszę chłopca. Do końca życia pozostał wierny takim
świętościom, jak: modlitwa, sakrament pojednania, Eucharystia i Kościół.
Owszem, stał się kiedyś ich głośnym heroldem i apostołem.
Natomiast
surowy tryb życia, do którego przygotował go dom rodzinny, pozwolił mu stawić
czoło przeróżnym przeciwnościom i cierpieniom, z którymi zetknął się przede
wszystkim w czasie swego późniejszego posługiwania misyjnego w Polsce.
To
wszystko, co otrzymał w domu rodzinnym stworzyło też - zarówno dla niego jak i
dla całego jego licznego rodzeństwa - szansę na życie pogodne i bogate. Bogate
nie odziedziczonym majątkiem, ale tymi skarbami, którymi darzy człowieka wiara,
szacunek dla własnej rodziny wraz z umiłowaniem ojczyzny. Czworo dzieci Tomasza
i Adelajdy Łubieńskich poświęciło się całkowicie Bogu. Dwóch synów zostało
kapłanami, dwie córki wstąpiły do zakonu sióstr Wizytek. Reszta zachowała wiarę
i uczciwość aż do śmierci.
Jakże
daleko dzisiaj naszym polskim rodzinom do tego chlubnego modelu starego,
ziemiańskiego rodu Łubieńskich, na jaki tu spojrzeliśmy!
Z
roku na rok wzrasta u nas liczba rodzin toksycznych. Te nie przekażą potomstwu
dobrego przykładu. Pijaństwo rodziców, kłótnie i zdrady małżeńskie, opętańcza
pogoń za mirażem szybkiego wzbogacenia się za wszelką cenę i kompletne
zapomnienie o Bogu oraz o swoich zobowiązaniach jako chrześcijanina - oto, na
co patrzą co dzień ich dzieci, i czym nasiąkają od pierwszych lat życia. Nie
dziwmy się, gdy wyrasta z nich pokolenie duchowo, a czasem i fizycznie chore,
sfrustrowane, bezideowe, zainteresowane wyłącznie seksem i pieniądzem,
pokolenie, które nie tylko nie ma szacunku dla rodzinnego domu, ale które
najchętniej uciekłoby zaraz od niego, na koniec świata.
Ale
i te rodziny, które jeszcze przyznają się do chrześcijaństwa i utrzymują
kontakt z Kościołem, powinny postawić sobie pytanie, czy, w trosce o własne
dzieci, nie należałoby w ich wychowaniu czegoś zmienić, coś dopracować, czemuś
poświęcić więcej troski i czasu? Może niewielkie nawet zmiany pozwolą im
doczekać się kiedyś, z grona własnych dzieci, ludzi uczciwych, wiernych Bogu i
własnemu sumieniu oraz poważnie traktujących swoje rodzinne, religijne i
obywatelskie obowiązki?
Nie
chodzi oczywiście o to, by dziś w wychowaniu własnych dzieci kopiować ślepo
wiek XIX. Nowe czasy wymagają nowych metod. I te metody są! Trzeba tylko
zainteresować się nimi! Trzeba tylko zechcieć po nie sięgnąć!
Rozważanie 3 - Droga ku samodzielności
Łubieńscy
chcieli dać dzieciom solidne wychowanie i wykształcenie, zarówno świeckie, jak
i religijne. Wprawdzie w połowie XIX w., po wielkich krachach finansowych, ich
ród nie był już aż tak bogaty, by mógł sobie pozwolić na zagraniczne kolegia, a
później uniwersytety, ale coś przecież można było jeszcze zrobić. W jednym z
krajów zachodnioeuropejskich, mianowicie w Anglii, Łubieńscy mieli różnych
zamożnych krewnych i przyjaciół, o wypróbowanej hojności, a przy tym tak
uczciwych, że bez obawy można było powierzyć im dzieci. Ponadto niektóre
kolegia w tym kraju, gdzie dopiero niedawno zakończyło się bezlitosne
prześladowanie katolików, żyły jeszcze gorliwością neofitów i gwarantowały
poprawne wychowanie powierzonej im młodzieży, w wierności dla Boga i Kościoła.
Tego
nie można było niestety powiedzieć o wielu instytucjach wychowawczych i
naukowych w krajach zachodniej Europy, a także w Polsce, gdzie rusyfikacja
szkół i laicystyczne prądy pozytywizmu czyniły zastraszające postępy. To
przesądziło, że Łubieńscy postanowili kształcić swoich synów w Anglii.
Oczywiście,
wysyłane za granicę dzieci miały już za sobą pewne przygotowanie intelektualne,
nie mówiąc o solidnych podstawach moralnych. I jedno, i drugie otrzymywały one
- zwyczajem wszystkich zamożnych, ziemiańskich rodzin - w domu.
Młodzi
Łubieńscy mieli na ogół dobrych pedagogów i guwernerów. Religii uczyli ich
różni, nieraz wybitni nawet duchowni, głównie zakonnicy.
Prawdopodobnie
już w roku 1857 najstarszy syn Łubieńskich, Henryk,
wyjechał do Anglii i umieszczony został w kolegium w Ushaw. Na Bernarda
przyszła kolej rok później. Przy pożegnaniu padły wzruszające słowa ojca, które
syn, mający wówczas lat 12, zapamiętał do śmierci:
Gdziekolwiek będziesz, nie zapomnij, że jesteś katolikiem, Łubieńskim i
Polakiem!
Kolegium
w Ushaw, w północnej Anglii, do którego obu młodych
paniczów wysłano, przyjmowało na naukę chłopców z bogatych, katolickich rodzin.
Nie brakowano wśród nich i Polaków. Ta stara szkoła o profilu gimnazjalnym
zorganizowana była na wzór prawie że klasztoru. Wychowankowie zachowywali
surowy rygor, którego nikt by dzisiaj nie wytrzymał. Brali udział we wspólnych
modlitwach, a w niedziele i święta, ubrani w sutanny, śpiewali w kościele
brewiarz. Bernard - jak sam wyznaje - nauczył się tu przede wszystkim
pracowitości. Przyjęty od razu do drugiej klasy, miał sporo trudności
w nauce. W grę nie wchodził brak zdolności, ale słaba znajomość języka
angielskiego.
W
Ushaw pogłębił także młody Łubieński swoją - wyniesioną z domu - pobożność i,
nie wiedząc nawet o tym, nadał jej koloryt alfonsjański. Bowiem rektor kolegium,
ks. Karol Newsham, był wielkim czcicielem świętego Alfonsa Liguori i gdzie
mógł, propagował jego pisma. Wspomina Bernard, że zaraz po przybyciu do gimnazjum
musiał sobie kupić „Uwielbienia Maryi” i „Nawiedzenia Najświętszego Sakramentu”
autorstwa tego świętego założyciela Zgromadzenia Redemptorystów.
Ale
do myśli, że on sam może kiedyś zostać redemptorystą, było Bernardowi jeszcze
bardzo daleko. No cóż! Opatrzność Boża chodzi najczęściej małymi kroczkami!
Jak
dotąd młody panicz był zdecydowany zostać kapłanem. Nie krył się z tą myślą.
Wiedziała o niej rodzina. Wiedzieli przyjaciele i współkoledzy Bernarda,
zarówno w Anglii, jak i w Polsce. W rodzie Łubieńskich kapłaństwo było zawsze w
cenie. Pierwszym krokiem do urzeczywistnienia marzeń młodości było przyjęcie
przez Bernarda tonsury. Miało to miejsce w roku 1862, gdy miał dopiero 16 lat.
Wkrótce
skończył naukę w kolegium. Niestety, skończył je bardzo bolesnym przeżyciem.
Nie zdał matury! Nie powiodło się! Dla młodego chłopca było to ogromne
upokorzenie i bolesny cios. Opuścił szkołę bez świadectwa dojrzałości, mimo że
napracował się ciężko, by je otrzymać.
Nie
wszystko, co planujemy i co w życiu podjęliśmy, kończy się tak, jak byśmy
chcieli. Nie wolno jednak z tego powodu łamać się i opuszczać rąk. Być może Bóg
ma względem nas inne zamiary. Pozwólmy Mu je urzeczywistnić.
Był
rok 1864, gdy w nienajlepszej kondycji panicz Łubieński stanął przed nieznanym:
co dalej? Z kapłaństwa nie zrezygnował!
Prościej
byłoby wstąpić do któregoś z zakonów. Ale Bernard, choć znał ich wiele, nie
nosił się z myślą zostania zakonnikiem. Kiedy raz, bawiąc u ciotki z
angielskiej rodziny Bodenhamów, usłyszał od niej propozycję, by wstąpił do
zakonu, żachnął się i odpowiedział popędliwie: Chcę zostać księdzem, a nie jakimś
pasibrzuchem w klasztorze! Chcę pracować dla Pana Boga! Ciotka
nie została dłużna z odpowiedzią: Zakonnik potrafi w ciągu jednego roku więcej
zrobić, niż świecki ksiądz w dziesięciu latach!
Ta
odpowiedź, choć z pewnością nie całkiem obiektywna i wypowiedziana na wyrost,
dała młodemu chłopakowi wiele do myślenia. Przecież spotkał już w życiu tylu
zakonników, którzy mu prawdziwie imponowali! Szczególnie bliscy byli jego sercu
angielscy redemptoryści, przez swoją gorliwość, prostotę i szczególne
nabożeństwo do Matki Najświętszej i Eucharystii. Im więcej o tym myślał, tym
wyraźniej czuł, jak topnieją w nim lody dotychczasowych uprzedzeń. W końcu po
długich „za” i „przeciw” doszedł do wniosku, że droga do ołtarza pisana mu jest
nie w diecezji, ale właśnie w zakonie i poprzez zakon.
Pozostał
jeszcze problem: z jaką rodziną zakonną związać na zawsze swoje życie? Podobali
mu się kapucyni, których znał jeszcze z Polski, podobali i jezuici. Coraz
bardziej podobali się też redemptoryści. W tym decydującym o przyszłości czasie
Bernard dużo modlił się i rozmyślał. Czuł, że najrozsądniejszą rzeczą, którą
może zrobić, jest zdać się całkowicie na Boga i Jemu powierzyć swoją
przyszłość.
Ponieważ
sprawę dobrego wyboru zakonu traktował jak najbardziej poważnie, chciał ten
krok zrobić po dojrzałym namyśle. W tym celu odprawił u jezuitów swoje
rekolekcje. Choć nie był zachwycony chłodem, z jakim go przyjęto, gotów był
wkrótce zostać jezuitą, gdyby tylko oni zgodzili się na to. Ale ich przełożony,
o. Weld, wcale nie wykazał entuzjazmu w tym kierunku. Ostatecznie poradził
Bernardowi redemptorystów. Może poznał się na mnie - pisze
o. Łubieński w swoich „Wspomnieniach” - i uznał, że niegodny byłem zostać jezuitą i
że z takiego nicponia nie mieliby oni pociechy.
Jak
wybredna jest czasem Boża Opatrzność i jak przebiera, nim osadzi swojego
wybrańca na jego właściwym miejscu.
7
września 1864 r., a więc w tym samym jeszcze roku, w którym pożegnał kolegium w
Ushaw, Bernard zapukał do furty klasztoru redemptorystów w Clapham, na
przedmieściu Londynu i poprosił o przyjęcie do Zgromadzenia. Tajemniczy plan
Opatrzności wszedł w stadium urzeczywistnienia.
Wstępując
do nowicjatu Bernard Łubieński zaczął drogę w zasadzie już prostą i pewną. Nie
była ona jednak pozbawiona przeszkód, a tym bardziej usłana różami. Jak
wszystkie drogi w górę! Wpierw sami redemptoryści robili trudności w przyjęciu
chłopca do swego grona. Trzeba było wyjaśnić pytającym, dlaczego to młody
arystokrata z Polski wybrał ich rodzinę zakonną w Anglii, a nie inny zakon,
bliższy jego narodowej tradycji? Przyszło także zaliczyć brakujący egzamin z
łaciny. Później poszło już wszystko stosunkowo łatwo.
Bernard
ukończył nowicjat. Ale zaraz nowe rozczarowanie: nie został dopuszczony do
złożenia ślubów. Powodem była wciąż ta sama obawa: czy ten chłopiec wytrwa u nas, czy ucieknie do Polski, do której ciągnie
go serce, do Polski, która w tej chwili, jak nigdy, potrzebuje swoich i skąd
wciąż przychodzą wołania, by wrócił?
Pozwolono
jednak Bernardowi pozostać w klasztorze i rozpocząć studium filozofii. Wkrótce
niepewności dotyczące jego osoby rozwiały się. W roku 1866 młody zakonnik
złożył upragnioną profesję wieczystą. Wkrótce zaczął studium teologii i
wreszcie, 29 grudnia 1870 r. otrzymał święcenia kapłańskie.
Pierwszy
cel, który Bernard - jeszcze jako dziecko - wytyczył sobie do osiągnięcia w
życiu, urzeczywistnił się! Był kapłanem. I to kapłanem - zakonnikiem!
Wkrótce
po święceniach Bernard przydzielony został, jako wikariusz, do obsługiwanej
przez redemptorystów parafii Clapham, na przedmieściu Londynu. Tu stawiał
pierwsze kroki jako duszpasterz i kaznodzieja, stwierdzając z radością, że
właśnie tego rodzaju praca jest prawdziwym powołaniem jego życia. Ale nie
upłynęło wiele czasu, a Opatrzność zadbała o radykalną zmianę profilu jego
dotychczasowych zajęć.
W
roku 1873 o. Bernard powołany został na stanowisko osobistego sekretarza
prowincjała, o.Roberta Coffina. Czekały na niego teraz zupełnie inne od
dotychczasowych obowiązki. Inaczej też trzeba było do nich podchodzić.
Tu
już nie spontaniczność, zapał, uczuciowe zaangażowanie się w pełnione dzieło, a
przy tym i satysfakcja z osiągnięć duszpasterskich, oraz wdzięczność ludzi dla
swojego kapłana, ale spokój, rozwaga, systematyczność, punktualność, dyskrecja
i pedantyczna wierność drobiazgom, grała pierwsze skrzypce.
Ale
cóż bardziej potrzebne było wrażliwemu, reagującemu na wszystko uczuciowo,
niestałemu i zaczadzonemu romantyzmem Polakowi, do osiągnięcia duchowej i
psychologicznej dojrzałości, jak taka właśnie szkoła?
Bernard
polubił ją i był za nią wdzięczny Bogu i o. Coffinowi. Na swoim nowym
stanowisku, do którego zakonne posłuszeństwo dorzuciło mu wkrótce wiele innych
zajęć, pozostał o. Bernard przez 9 lat. W tym czasie dojrzała sprawa jego
powrotu do Polski.
Doczekaliśmy
czasów, gdy już nie tylko uprzywilejowane jednostki, ale setki i tysiące
młodych ludzi wyjeżdża za granicę, dla odbycia studiów, znalezienia pracy, czy
choćby tylko poznania świata. Wielka to dla nich szansa, ale i wielkie
zagrożenie. Wszystko zależy od tego, jak podejdą do nowych warunków, w których
przyjdzie im żyć.
Mimo
radykalnie zmienionej dzisiaj sytuacji politycznej, społecznej i kulturowej,
może młody hrabia Bernard Łubieński mógłby dla tych - równie jak kiedyś on
młodych „emigrantów” - być w tym, czy w owym wzorem?
Mówi
on wszystkim: Miej żywą świadomość tego, co pragniesz w życiu osiągnąć. Znać
cel, wiedzieć po co ja tu przyjechałem, to połowa sukcesu! Rzecz równie ważna
to zdrowy kręgosłup moralny. Nowe otoczenie nie może cię rozhartować i odebrać
ci tego, co twoje, święte, drogie, ważne i wszędzie obowiązujące! Bądź ponadto
gotowy do wzięcia się za bary z losem. Nie rób wielkich oczu i nie łam się przy
byle trudności. Uderzenia młotem losu niech cię hartują, a nie kruszą!
Wreszcie: nie zgub Boga. Dopóki On jest przy tobie, jesteś mocny i
niezwyciężony. Rozmawiaj z Nim codziennie. Musisz opanować język modlitwy tak,
jak język kraju, do którego przybyłeś.
Słyszeliśmy
już, jak to Tomasz Łubieński powiedział kiedyś do syna, wyjeżdżającego za
granicę: Pamiętaj, że jesteś katolikiem, Łubieńskim i Polakiem!
Chyba
coś z tego! Chyba właśnie coś z tego!
Rozważanie 4 - Do
ojczyzny- dla ojczyzny
Ród
Łubieńskich, to ród rdzennie polski, historycznie z Polską związany i
stawiający Polskę ponad wygodne i bezpieczne życie za granicą.
Wysyłając
synów Henryka i Bernarda, a potem jeszcze Rogera, na studia do Anglii, ojciec
wierzył, że to ich rozstanie z rodziną i ojczyzną nie będzie trwać długo.
Rzeczywiście, chłopcy spędzali początkowo każde wakacje w Polsce. Sami też byli
przekonani, że po ukończeniu szkół powrócą do kraju. Ale pogarszająca się
sytuacja materialna rodziny, represjonowanej przez Rosjan, a już szczególnie
wybuch powstania styczniowego w 1863 r. sprawiły, że przed tym powrotem stawać
zaczęło coraz więcej znaków zapytania.
Przede
wszystkim Bernard, który postanowił poświęcić się Bogu w służbie kapłańskiej,
nie był pewny, czy przyjęcie święceń na obczyźnie, do tego w ramach
zgromadzenia zakonnego, które w Polsce jeszcze nie istnieje, nie będzie
przeszkodą w powrocie do kraju. Ostatecznie tam, w Anglii, znalazł swój nowy
dom i urzeczywistnienie marzeń młodości. Z czasem oswoił się do tego stopnia z
faktem, który zaistniał, że powrót do ojczyzny nie wchodził już u niego w ogóle
w rachubę. Ale ojciec nie dał za wygraną. Jeszcze w czasie nowicjatu syna trzykrotnie
wysłał do niego list z naglącym: Wracaj!
Przełożeni
zostawili Bernardowi wolną rękę. Rób, jak uważasz! Ale ten dawał
za każdym razem jednakowo brzmiącą odpowiedź: Zostaję w zakonie do śmierci!
Nie
pomogły też zabiegi stryja, bpa Konstantego Łubieńskiego z Sejn, który w liście
do Bernarda uderzył w wielki dzwon, przypominając obowiązek, jaki względem
swojej uciśnionej Ojczyzny ma każdy Polak. Chłopak się nie ugiął. I to nie z
motywów egoistycznych: wygody czy bezpieczeństwa. Radykalizmu nauczyła go
Ewangelia. Nie chciał być tym, który raz przyłożywszy rękę do pługa, ogląda się
wstecz (por. Łk 9,62). Nie przeniósł też ani ojczyzny, ani rodziny, nad
ślubowaną Bogu służbę (por. Mt 10,37). Po prostu nauczył się brać poważnie
zobowiązania, jakie zaciągnął, wstępując do redemptorystów. Tłumaczył to w
długich listach i ojcu, i stryjowi. W końcu udało mu się przekonać obydwóch.
W
międzyczasie jednak pojawiła się w umyśle Bernarda myśl, że przecież powrót do
ojczyzny i rodzinnego domu nie zawsze musi być dla zakonnika zaprzaństwem i
zdradą. A gdyby tak związać go ze sprowadzeniem Zgromadzenia Redemptorystów do
Polski? Jechać tam, jako jeden z nich! Zaszczepić po prostu Zgromadzenie na
wielkim i mimo tylu burz, wciąż jeszcze zielonym polskim drzewie! Już kiedyś
przecież jego ciotka w Anglii powiedziała mu: Twój pradziadek podpisał dekret wygnania
redemptorystów z Polski. Może tobie jest przeznaczone sprowadzić ich z powrotem
do kraju? Te słowa przejęły go wówczas ogromnie. Ale potem jakby
o nich zapomniał. Teraz wróciły z nową mocą. Były olśnieniem, które Bernardowi
wytyczyło nową drogę w życiu. Przeszczepić redemptorystów do Polski! Zapalił
się więc do tej idei, bo w ogóle niczego nie umiał robić bez całkowitego
zaangażowania się. Nigdy nie był letni!
Stanowisko,
które już jako kapłan piastował, mianowicie: osobisty sekretarz prowincjała
o. Roberta Coffina, dało mu ogromną możliwość i szansę. Tyle kontaktów z
najwyższymi ludźmi Kościoła, Zgromadzenia, ale i wielkiej światowej polityki
czy finansjery! Bernard zaczął się więc dwoić i troić. Przede wszystkim
pozyskał dla swojej idei swojego przełożonego, o. Coffina. Wyżej na razie nie
sięgał, bo po co? Projekt był jeszcze całkiem zielony.
Postanowił
zacząć od własnej rodziny, która miała w Polsce duże możliwości. W roku 1879
pojechał więc na zjazd rodu Łubieńskich do Babicy. Przy okazji odwiedził Kraków
i Lwów. Tutaj, pod zaborem austriackim, łatwiej było o fundację kościelną, niż
w Królestwie Polskim. W Krakowie ks. bp Dunajewski obiecał przyjąć
redemptorystów w swojej diecezji. We Lwowie poparcie przyrzekł zarówno miejscowy
biskup, jak i namiestnik Galicji, Alfred Potocki. Gdy chodzi o rodzinę, to była
ona w zasadzie przychylna sprowadzeniu redemptorystów do Polski, ale na razie
nie zaproponowała nic konkretnego. Jeszcze najbardziej zaangażował się w całą
sprawę młodszy brat Bernarda, Roger Łubieński, który niedawno powrócił z Anglii
do kraju, rezygnując ze zostania kapłanem, co go początkowo kusiło.
Po
zakończeniu misji „zwiadowcy” o. Bernard zreferował swojemu prowincjałowi
wyniki podróży. Nie były wielkie, ale zostawiały nadzieję. Napisał także list
do najwyższego przełożonego Zgromadzenia w Rzymie, w sprawie osiedlenia się
redemptorystów w Polsce. Otrzymał słowa zachęty, ale na razie na tym się
skończyło. Bo i kogóż do tej Polski posłać? Oprócz o. Bernarda nie było - jak
dotąd - ani jednego Polaka, który by się na to pisał! Ale od czego Boża
Opatrzność? Ochotnicy wkrótce się znaleźli. Do wiedeńskiej prowincji
redemptorystów przypisani zostali niedawno dwaj Polacy: niejaki Józef Drobisz z
Żywca, który właśnie kończył studia teologiczne oraz ks. Paweł Meissner z
Głogowa. Obaj wyrazili gotowość udania się do Polski. Prowincjał wiedeński
pojechał więc osobiście na rekonesans do Krakowa. Rozmawiał tu z ks. bp.
Albinem Dunajewskim. Ale na tym się skończyło.
Dzieła
Boże rosną powoli i nie zawsze w słońcu. Nie trzeba się tym zniechęcać!
Umiejętność czekania świadczy o zaufaniu Opatrzności. I dla sprawy powrotu
redemptorystów do Polski Bóg sięgnął po własne narzędzie. Stał się nim młodszy
brat Bernarda, hrabia Roger Łubieński. Któregoś dnia brał on udział w
polowaniu, jakie zorganizował w swoich dobrach małopolski magnat Stadnicki.
Było to niedaleko Przemyśla, w miejscowości Krysowice. Stojąc na swoim
myśliwskim stanowisku Roger ujrzał w pewnym momencie w pobliskim miasteczku Mościska
dwa kościoły. Jeden, to kościół parafialny. Wiadomo! A drugi? Zainteresował się
tym. Okazało się, że drugi kościół jest po prostu do nabycia. Zawiadomił więc o
tym natychmiast tak prowincjała redemptorystów w Wiedniu, jak i swego brata
Bernarda. No i tak się to zaczęło.
Dnia
14 grudnia 1881 r. podpisano umowę z miastem, do którego aktualnie należały
zabudowania kościelne. Za całą posesję wraz z ogrodem zapłacili wiedeńscy
redemptoryści 12 tysięcy złotych reńskich. W ten to sposób, nieoczekiwanie i jakby
przypadkiem, kościół, pod wezwaniem św. Katarzyny, stara, podominikańska
posesja i przylegający do świątyni klasztorek, stały się własnością
Zgromadzenia, jako pierwsza placówka redemptorystów w Polsce, po św. Klemensie
i krypto klasztorze o. Podgórskiego w Piotrkowicach. Teraz nadszedł czas, by
o. Bernard - jako najbardziej związany z całą sprawą - przyjechał do
Mościsk i rozpoczął to, do czego wezwała go Opatrzność.
Był
rok 1882, gdy po 24 latach pobytu w Anglii wyruszył on do Polski, nie z krótką
tylko wizytą, ale na stałe. Podróż trwała jakiś czas, bo z konieczności wiodła
przez Rzym, Neapol i Wiedeń. W Rzymie o. Bernard dwukrotnie był na audiencji u
Ojca Świętego Leona XIII. Ze strony Głowy Kościoła usłyszał dużo ciepłych słów
pod adresem Polaków i swoim własnym, a ponadto specjalne błogosławieństwo dla
rozpoczynanego dzieła. W Castellamare pod Neapolem spotkał się z Ojcem
Generałem Zgromadzenia, który - przy okazji - przeniósł go z prowincji
angielskiej do austriackiej, do której początkowo należały domy Zgromadzenia
Redemptorystów w Galicji.
Pobyt
w Wiedniu przeciągnął się. Trzeba było załatwić wiele formalności, trzeba także
było poprawić swoją polszczyznę, mocno nadwyrężoną pobytem w Anglii. Dopiero 24
stycznia 1883 r. o. Bernard przyjechał do Krakowa. Zatrzymał się tu w pałacu
abp. Albina Dunajewskiego. Ten - zresztą jego wielki przyjaciel - umożliwił mu
bliższą znajomość z krajem, jego sytuacją polityczną i kościelną, stworzył mu
także szansę dalszego studium języka polskiego. Bernard, który nawykł
wykorzystywać każdą wolną chwilę, oddał się - przy okazji - także rozlicznym
pracom duszpasterskim.
Chwilowa
choroba zatrzymała go dłużej niż planował w Krakowie. Próg klasztoru
mościskiego przekroczył dopiero 22 czerwca 1883 r. W międzyczasie przybył tam
już o. Antoni Jedek, członek austriackiej prowincji redemptorystów (Czech),
którego wiedeński prowincjał wyznaczył na towarzysza o. Bernarda i rektora nowo
otwieranej placówki. On też rozpoczął tu pracę duszpasterską 31 maja 1883 r. I
ta data uważana jest nie tylko za początek fundacji w Mościskach, ale i nowej
obecności Zgromadzenia Redemptorystów w Polsce.
Małe
zapewne, ale czy nie bolesne ukłucie szpilką, którym Opatrzność dotknęła dumę
Bernarda? Nie on pierwszym! Nie jego nazwisko wciągnęli kronikarze w annały
historii Zgromadzenia! A przecież tyle się w tej sprawie natrudził. Na
szczęście umiał dawać sobie radę z takimi drobiazgami. A i historia oddała mu
kiedyś sprawiedliwość.
W
Mościskach przeżył o. Bernard 25 lat. Najowocniejszych chyba, ale i
najpracowitszych lat swego życia. Dwukrotnie był tu przełożonym domu: od 1894
r. do 1903 r. i od 1912 r. do 1918 r. W sumie: 15 lat. Zawsze był zapracowanym
misjonarzem i duszpasterzem.
Otwarcie
klasztoru w Mościskach oznaczało wznowienie na polskiej ziemi dzieła, któremu
75 lat wcześniej św. Klemens z towarzyszami poświęcił tyle starań i trudu.
Wznowienie równie chlubne, a zapewne skuteczniejsze. Na żyzną, ale zapuszczoną
glebę umęczonej ojczyzny, wkroczył równie gorliwy, jak św. Klemens siewca,
któremu Opatrzność dała więcej szans, niż tamtemu, a który te szanse w pełni
wykorzystał, stając się w swoich czasach prawdziwym apostołem Polski.
Doczekał
też o. Bernard pięknego rozwoju prowincji redemptorystów w swojej ojczyźnie.
Gdy 10 września 1933 r. odchodził z ziemi po nagrodę u Pana, prowincja ta
doczekała się już 5 placówek, rozsianych po całej Polsce. Liczyła wtedy 50
ojców, 34 kleryków, 40 braci, 12 nowicjuszy, 150 uczniów Małego Seminarium i 5
postulantów. Razem: 290 członków. Dzieło więc, któremu ten człowiek dał
początek, rozrosło się nadspodziewanie i rośnie nadal, także w naszych czasach.
Jak
dobrze byłoby, gdyby era o. Łubieńskiego, podobnie jak kiedyś era warszawskich
Benonitów, doczekała się swojego, niebieskiego patrona, którego moglibyśmy czcić
na ołtarzach. To naprawdę nie są zbyt wygórowane pragnienia. Klemens Hofbauer
miał szczęście, że ostatnie lata życia spędził w Wiedniu i tam też umarł. Gdyby
do śmierci pozostał w Warszawie, kto wie, czy odbierałby dziś honory świętego?
Polska
niestety łatwo zapomina o swoich bohaterach. Po chwilowym wybuchu entuzjazmu
przestaje się nimi zajmować i obojętnie odstawia ich do lamusa historii.
Od
szeregu ostatnich lat próbujemy z takiego właśnie lamusa, którego drzwi - na
szczęście - jeszcze nie domknięto, wyciągnąć Sługę Bożego o. Bernarda
Łubieńskiego.
W
pełni zasługuje on na to, by stanąć obok św. Klemensa, a stanąć nie tylko jako
szacowny wprawdzie ale martwy zabytek historyczny, lecz jako nasz niebieski
orędownik i wspomożyciel przed Bogiem. Zmobilizujmy serca! Bo to one - te
serca, a nie czysto prawne zabiegi ekspertów kościelnych, wypraszają u Ojca,
który jest w niebie, błogosławionych i świętych na ziemskie ołtarze!
Rozważanie 5 –
Misjonarz
W
roku 1882 o. Bernard Łubieński pożegnał gościnną Anglię i wrócił do Polski. Do
kraju gnało go serce misjonarza - młode, gorliwe, trochę „narwane”. Takie samo,
jak serca tych tysięcy zakochanych w Bogu kapłanów, którzy w ciągu dwudziestu
wieków Kościoła wędrowali do wszystkich krajów świata z nowiną Ewangelii.
Polska
drugiej połowy XIX w. nie była oczywiście krajem misyjnym. Ale odnowy
religijnej potrzebowała bardzo. I Bernard wiedział o tym dobrze.
Początkowo
nic nie wskazywało na to, że kiedyś wyrośnie z niego wielki misjonarz,
prawdziwy apostoł swojej ojczyzny. Po święceniach kapłańskich, które przyjął 29
grudnia 1870 r. redemptoryści angielscy wybrali dla niego raczej papierkową
robotę administracyjną, niż działalność duszpastersko-misyjną. Został więc
sekretarzem prowincjała, archiwistą i kronikarzem prowincji angielskiej oraz
ekonomem odpowiedzialnym za administrację dobrami i finansami całej prowincji.
Ale
zanim dano mu te obowiązki, pozwolono młodemu kapłanowi posmakować działalności
duszpasterskiej i charytatywnej - na posadzie wikariusza parafii Clapham, na
przedmieściach Londynu. Umożliwiono mu także zdobycie teoretycznej znajomości
systemu misyjnego Zgromadzenia w tzw. „drugim nowicjacie” oraz wypracowanie
sobie - na wszelki wypadek - szeregu odpowiednich kazań. Bo redemptoryści - jak
mówi ich prawodawstwo - wszyscy są misjonarzami, a już kapłani muszą to mieć
niejako „we krwi” i być gotowi w każdej chwili podjąć się tego rodzaju zajęcia,
jeżeli zażądają tego okoliczności.
Zgodnie
z tą zasadą i sam przełożony angielskiej prowincji, o. Robert Coffin, wyjeżdżał
czasem na prace apostolskie. Pozwalał to robić również swojemu sekretarzowi. Od
roku 1875 do 1882, a
więc przez siedem lat, o. Bernard - nie zaniedbując obowiązków sekretarza,
archiwisty, kronikarza i ekonoma - uczestniczył w wielu pracach misyjnych i
rekolekcyjnych - i, co tu dużo mówić, polubił bardzo to zajęcie. Odpowiadało
ono jak najbardziej jego sercu apostoła, jego gorliwości, młodego jeszcze
przecież kapłana, oraz jego temperamentowi i zdolnościom krasomówczym.
Kiedy
więc otworzyła się możliwość powrotu do Polski, Bernard Łubieński wiedział już,
że pojedzie tam przede wszystkim jako misjonarz, by swoich rodaków podprowadzić
bliżej do Boga. Zgodnie z tym przekonaniem, zaraz po przybyciu do Mościsk w
roku 1883 rzucił się w wir zajęć duszpasterskich przy miejscowym kościele i w
okolicznych parafiach. Możliwość wyjazdów misyjnych otworzyła się dopiero za
jakiś czas, gdy obsada klasztoru powiększyła się o nowych członków.
Tymczasem
o. Bernard i o. Jedek pracowali na miejscu. Zaczęło się tu coś w rodzaju „misji
domowej”, która polegała początkowo nie tyle na głoszeniu Słowa Bożego (obaj
mieli jeszcze kłopoty z językiem polskim), co na różnych nabożeństwach i
szafowaniu świętych sakramentów, głównie Eucharystii i pokuty. Szczególnie ta
ostatnia była tutaj ludziom potrzebna. Mościska liczyły w tamtym czasie nie
więcej niż 3 tysiące mieszkańców, ale rozległa tutejsza parafia miała ich ponad
12 tysięcy. Szczególnie ci okoliczni ludzie, spragnieni pociech religijnych,
ciągnęli tłumnie do Mościsk, przede wszystkim po to, by się raz wreszcie dobrze
wyspowiadać. Toteż konfesjonały ubogiego kościoła były oblężone. W roku 1884,
od 17 marca do 5 maja, a więc w ciągu zaledwie 20 dni, dwaj umęczeni ojcowie:
Łubieński i Jedek, przyjęli około czterech tysięcy spowiedzi! Ale też siedzieli
w konfesjonałach od rana do południa i po krótkiej przerwie na obiad, do
późnego wieczora. Wkrótce zaczęto w kościele mościskim głosić także kazania. Tutaj
przodował o. Łubieński. Jego sława, jako kaznodziei, zaczęła ściągać nowe tłumy.
Zanotowano
w kronikach, że w dni powszednie ludzie zbierali się przed kościołem już o
czwartej rano. W niedziele, chcąc znaleźć miejsce w świątyni, trzeba było
przyjść jeszcze wcześniej. (Gdzie te czasy!)
Oczywiście,
z latami i z usprawnieniem posługi duszpasterskiej w całym kraju, ta gorliwość
przygasła i musiała przygasnąć. Ale początki fundacji w Mościskach żywo
przypominają „nieustanną misję” Benonitów w Warszawie, w kościółku na wiślanej
skarpie. Słusznie powiedział więc - odwiedzając pewnego razu znane sobie sprzed
lat Mościska - ojciec Bernarda, Tomasz Łubieński: Roznieciliście, ojcowie wielebni, ogień,
który rozniesie się po całej Polsce. Wróciły czasy św. Klemensa.
Polskę
zaczął ten ogień podpalać dopiero od roku 1884 , gdy do wspólnoty domu w Mościskach
przypisany został o. Paweł Meissner (w grudniu 1883 r.), a później w 1885 r.
dobry kaznodzieja, o. Józef Drobisz. Większa liczba członków pozwoliła obsłużyć
nie tylko miejscowy kościół, ale i stworzyć ekipy, które ruszyły w teren, dając
tym początek wielkiej działalności misyjnej redemptorystów, która wciąż trwa.
Pierwsze
skrzypce w tym dziele grał o. Bernard Łubieński. Nie sądźmy jednak, że od razu
szło to wszystko jak z płatka. Duchowieństwo diecezji przemyskiej, na której
terenie leżały Mościska, brało początkowo ojców za Niemców i odnosiło się do
nich z dystansem. Należeli bowiem do prowincji wiedeńskiej. Ponadto żaden z
nich, nie wyłączając o. Bernarda, nie władał jeszcze za dobrze językiem
ojczystym.
Nauczcie się tam w Mościskach po polsku - powiedział raz
w zaufaniu bp Łukasz Solecki do o. Łubieńskiego - a wtedy używać was będziemy do pracy.
Przeszkodą był też początkowo sposób, w jaki redemptoryści urządzali misje,
sposób, wzorowany na tradycji alfonsjańskiej. Proboszczowie galicyjscy przywykli
bowiem od szeregu lat do innego stylu tych prac. Przekonali ich do niego
jezuici, którzy - po niesławnej rabacji z roku 1846, gdy to chłopi wyrżnęli
swoich panów, a często i duszpasterzy - przeorali swoimi misjami całą Galicję.
Były to prace obejmujące od razu po kilka parafii, a nawet całe dekanaty. W
przeciwieństwie do tych, przypominających czasem wielki, doroczny jarmark,
ćwiczeń pobożnych, redemptoryści ograniczali swoje wysiłki tylko do
poszczególnych parafii, co pozwalało im dotrzeć z posługą duchową do wszystkich
i możliwie wszystkim pomóc. Temu celowi służyć miała zarówno specjalnie dobrana
tematyka kazań, wśród których prawdy wieczne zajmowały poczesne miejsce, jak i
możliwość odbycia przez wiernych dobrej spowiedzi, najczęściej „generalnej”, czyli
z całego życia, a także ożywienie praktyk religijnych oraz struktur w postaci
bractw, kółek czy zrzeszeń, które miały stać niejako na straży dokonanego w
czasie misji nawrócenia, tak jednostek jak i całej parafii. Dość szybko i
duszpasterze i wierni przekonali się o skuteczności misji, prowadzonych przez
redemptorystów i otworzyli przed nimi szeroko drzwi swoich kościołów.
Początkowo misje te obejmowały głównie diecezję przemyską, dopiero później
tarnowską, lwowską i krakowską. Ale przyszły także zaproszenia z Poznańskiego i
ze Śląska - a więc z zaboru pruskiego, oraz z Królestwa, zależnego od Rosji.
Szczególnie
tam, zarówno pod zaborem pruskim, gdzie właśnie szalał „kulturkampf”, czyli
walka ze wszystkim, co narodowe i katolickie, podobnie jak i w Królestwie, w
którym władza carska tępiła bezlitośnie wszelkie przejawy polskości i
„rzymskiej” wiary, jakakolwiek działalność apostolska kleru, szczególnie
zakonnego, spoza granic zaborów, była zakazana. Tym bardziej misje, gromadzące
tłumy i mające wpływ na urabianie opinii publicznej.
Do
jakich kamuflaży, podstępów i sztuczek musiał się uciekać o. Łubieński, a także
jego towarzysze, by móc przeprowadzić zaplanowane prace i nie być natychmiast
wydalonym za granicę, ile trudności przyszło im przy tym przezwyciężać, ile
upokorzeń i szykan znieść, to wie tylko Bóg. Można by napisać o tym niejedną
książkę. W rzeczywistości napisali ją już swoim własnym życiem redemptoryści z
Galicji, którzy przez trzy dziesiątki lat, prawie co roku przekraczali kordony
zaboru pruskiego i rosyjskiego, by - krócej lub dłużej - zależnie od
okoliczności, ale zawsze z ogromnym pożytkiem dla wiernych, siać tam słowo Boże
i przywracać spokój sumieniom. Przodował w prowadzeniu takich prac apostolskich
za granicami Galicji o. Bernard Łubieński, którego hrabiowskie nazwisko i
koligacje z różnymi wysoko postawionymi rodami ułatwiały zdobycie wizy
wjazdowej i otrzymanie pozwolenia na działalność apostolską. Zresztą - nie
bójmy się tego powiedzieć - to jego przede wszystkim zżerała dosłownie misjonarska
gorliwość i zapał.
Misjom
parafialnym poświęcił o. Bernard najlepsze lata swego życia. Jego apostolskie
wojaże objęły całą Polskę. Przeorał nimi dziesiątki tysięcy ludzkich sumień.
Przyprowadzał do Chrystusowej owczarni nawet takie owce, które zdawały się być
już bezpowrotnie stracone. Jakieś ogromne Boże błogosławieństwo towarzyszyło
apostolskim pracom tego kulawego misjonarza. Doświadczał on też na każdym kroku
szacunku i czci ze strony słuchaczy. Ale też sam nie oszczędzał się w pracy dla
Boga.
Dziś
trudno nam już nawet wyobrazić sobie, ile wysiłku i poświęcenia wymagała każda
misja w tamtych czasach od przeprowadzających ją misjonarzy. Podróż koleją lub
furmanką do nieraz bardzo odległych miejscowości, prymityw plebanii tamtych
czasów i często fatalne warunki mieszkaniowe, nie ogrzane zimą, nawet wprost
lodowate kościoły, w których siedzieć przychodziło od rana do późnej nocy, nie
kończące się kolejki penitentów, z których każdy pragnął się wyspowiadać z
całego życia, kazania ponadgodzinne, głoszone bez wzmacniaczy i głośników, a
więc konieczność natężania głosu do granic możliwości, nierzadko mimo
zaziębienia i bólu gardła. Misjonarze dawać musieli z siebie wszystko! Robił to
i o. Łubieński. Jego zaparcie się siebie i poświęcenie się sprawie były
przysłowiowe.
Gdy
chodzi o treść oraz formę kazań głoszonych przez o. Bernarda, to pokrywają się
one w zasadniczych liniach ze wskazaniami założyciela redemptorystów, św.
Alfonsa Liguori. A więc mocne wyakcentowanie prawd wiecznych, ale i
miłosierdzia Bożego, oraz pożytku nabożeństwa do Matki Najświętszej. Forma
winna być prosta, by treść nauk mógł zrozumieć nawet człowiek bez
wykształcenia. Trzeba jednak tak mówić, by wzruszać i kruszyć słuchaczy. O.
Łubieński wiedział z doświadczenia, że Polaków nie tyle trzeba przekonywać do
poddania umysłu prawdom religii, co łamać ich upór i niekonsekwencję w życiu i
godzenie wiary z grzechem. To też zasłynął jako
kaznodzieja - młot! Na jego misjach strzelano z najcięższych dział.
Grzmiały
surmy Sądu Ostatecznego, a piekło - które ten zakonnik malował przed oczami
słuchaczy - przerastało w swojej grozie najśmielsze wizje Dantego. Ale też nikt
wymowniej niż on nie umiał ukazywać cierpiącego za nasze grzechy Zbawiciela,
nikt żarliwiej niż ten kulawy hrabia nie schylał czoła przed Najświętszym
Sakramentem, nikt nie miał czulszych słów dla Maryi i nie budził w ludzkich
sercach większej ufności do Niej, niż ten Jej pokorny sługa.
Zapewne
współczesny teolog, wchodzący w świat nadprzyrodzony bardziej rozumem niż
wiarą, miałby poważne trudności w podpisaniu się pod obrazami nieba czy piekła,
którymi o. Łubieński wzruszał i rzucał na kolana swoich słuchaczy. Ale
sądzę, że choć posługiwał się on w swoim przepowiadaniu dość stereotypową i
nawet na tamte czasy zbyt już archaiczną kliszą wierzeniową, to nie robił tego
po to, byśmy musieli brać jego wypowiedzi dosłownie. Jego zamiarem było
wstrząsnąć słuchaczem, ukazując mu niesłychanie poważny realizm prawd
wiecznych. Tym bardziej, że prawdy te czekają na nas nie gdzieś daleko, w niewymierzalnej
przyszłości. One współistnieją z naszym życiem, otaczają nas ze wszystkich
stron, są tuż, tuż, za cieniutką ścianą doczesności, która prysnąć może w
każdej chwili, zanurzając człowieka w nieodwracalną rzeczywistość wieczności. A
że ten kaznodzieja wierzył w to, co głosi i żył zgodnie z tym, czego nauczał,
jego przepowiadanie miało niesłychaną skuteczność.
Ówczesna
Polska przelała na misjach o. Bernarda rzeki łez w żalu za grzechy i z miłości
ku Jezusowi. Tysiące ludzi było zachwyconych tym, co słyszeli, tysiące znalazło
spokój sumienia po spowiedzi u o. Bernarda. Dokonało się mnóstwo głośnych,
spektakularnych wręcz cudownych nawróceń.
Misjom
parafialnym nie żałował o. Łubieński ani czasu, ani trudu. Naliczono tych misji
245, każda trwająca co najmniej 8 dni, do tego 58 renowacji. A przecież misje
parafialne to wcale nie jedyna forma duszpasterskiej aktywności tego
niezmordowanego człowieka. Ma on ponadto na swoim koncie 267 serii
kilkudniowych rekolekcji parafialnych i stanowych, dla różnych warstw
społecznych, prac czasem trudniejszych od misji, bo przeprowadzanych w
pojedynkę.
Gdy
do tej liczby dodamy 259 serii rekolekcji zamkniętych dla kapłanów i kleryków,
149 serii ćwiczeń duchownych dla osób zakonnych i 100 serii dla mniejszych grup
lub pojedynczych osób, to otrzymamy imponującą cyfrę: 1078 mniejszych lub
większych, zawsze trudnych i odpowiedzialnych prac apostolskich, które do roku
1930 przeprowadził zakonnik kaleka, do tego często zapadający na zdrowiu. A
przecież wyliczenie nie jest pełne. Wypada dodać do tego dziesiątki, a może i
setki kazań, wygłoszonych w kościołach Zgromadzenia w: Mościskach, Krakowie i
Warszawie oraz w różnych kościołach Polski i poza Polską, w kaplicach
seminaryjnych i zakonnych, a ponadto te niekończące się godziny poświęcone
spowiadaniu tych, co ciągle oblegali jego konfesjonał. Tytan pracy!
Nie
zapominajmy także, że będąc 15 lat przełożonym klasztoru w Mościskach i
współtworząc nowe placówki Zgromadzenia w Tuchowie, Krakowie i Warszawie,
musiał dodatkowo poświęcić wiele godzin zajęciom administracyjnym. A przecież
znalazł jeszcze czas, by chwycić za pióro i pozostawić nam w spuściźnie szereg
cennych pozycji typu kronikarskiego, 5 życiorysów świętych lub wybitnych redemptorystów
oraz historię obrazu Matki Bożej Nieustającej Pomocy, nie licząc różnych
artykułów, publikowanych w czasopismach. Aż wstyd spojrzeć na siebie!
Wstyd
postawić obok tego zakonnika własne wykorzystanie otrzymanego od Boga czasu!
Żyjemy w społeczeństwie, które ubóstwiło odpoczynek. Praca - owszem - jako
przerywnik w nieróbstwie, bo może byłoby za nudno. A życie ma być zabawą,
pogonią za możliwie największą sumą przyjemności. Więc świat się bawi, a my z
nim. Harują tylko ci przegrani, z pustą kieszenią! Ale harował ciężko i hrabia
Łubieński. Pracoholik? Pomylony idealista, który sądził, że nawróci Polskę i
świat? Hobbysta, kolekcjonujący sukcesy na ambonie?
Oczywiście
nic z tych rzeczy. To był człowiek jak najbardziej normalny i trzeźwy. Tyle, że
on żył tym, w co wierzył. I chciał - może czasem nieudolnie, jak na nasz gust,
może czasem zbyt natarczywie, ale zawsze szczerze i z serca - przybliżyć te
wartości wszystkim, których kochał. Po to zabierał głos na ambonie, po to
godzinami męczył się w konfesjonale, po to przekuśtykał o lasce całą Polskę, by
nam bliżej było do Boga i do naszych wiecznych przeznaczeń! Wiedział, że na
urzeczywistnienie tych marzeń nie starczy mu ani sił, ani nawet życia, ale to
go nie zniechęcało. Robił, co mógł. Ale robił - a nie powtarzał tylko, że
dobrze byłoby coś zrobić! I do tego swojego, misjonarskiego:
rób coś, bo czas ucieka, bo wieczność czeka, zaprasza także dziś
każdego z nas.
Rozważanie 6 –
Bolesny dar krzyża
Tego
z początku nikt się nie spodziewał. O. Bernard jako młody chłopak był zdrowy,
wyrośnięty, prosty jak świeca, pełen życia i energii. Jednak już wtedy, gdy
jako trzynastoletni młodzieniec spędzał wakacje z rodziną nad morzem w
Kołobrzegu zaczął narzekać na bóle reumatyczne. Rodzice wzięli sprawę poważnie
i zalecili synowi, by - po powrocie do Anglii - poszedł do lekarza. Zrobił to,
ale ten zlekceważył sprawę, przypisując pojawiające się co jakiś czas bóle
procesowi rozwoju organizmu.
Zimą
1871 r. o. Łubieński zaraz po otrzymaniu święceń kapłańskich, zapadł poważnie
na zdrowiu. Z pewnością przeziębił się, ale odezwały się również na nowo bóle
reumatyczne. Chory ledwo mógł wstać z łóżka. Mimo to codziennie odprawiał Mszę
św. w kaplicy infirmeryjnej. Już wtedy doszło w nim do głosu to, co stało się
później zasadą całego jego życia: żadnej taryfy ulgowej dla siebie!
Mówią
autorzy jego życiorysów, że w czasie tej poprymicyjnej choroby, młody
neoprezbiter zaczął się poważnie zastanawiać nad tym, czy przypadkiem Bóg nie
powiązał jego kapłaństwa z krzyżem? Chyba po powrocie do zdrowia zapomniał
jednak o tych wieszczych przeczuciach.
Następny
sygnał ostrzegawczy ze strony organizmu odezwał się dopiero w roku 1883, gdy
37-letni o. Bernard Łubieński w drodze do Mościsk zatrzymał się w Krakowie.
Znowu jakieś dolegliwości zmusiły go do pozostania tu dłużej, niż planował. Tym
razem on sam zbagatelizował pukającą do organizmu chorobę. Wołała go przecież
pierwsza w Polsce placówka Zgromadzenia Redemptorystów, która wyrosła z jego
zabiegów i trudu. W Mościskach rzucił się od razu w wir zajęć. A było ich
wiele. By im wszystkim podołać, trzeba by nie tylko heroicznej gorliwości, ale
i prawdziwie „końskiego” zdrowia! We znaki dawały się przede wszystkim
tamtejsze zimy, jakże różne od łagodnych zim w Anglii. Kościół, w którym
ojcowie godzinami przesiadywali w konfesjonałach, nie był oczywiście ogrzewany;
podobnie jak zimne, wilgotne, prymitywne pokoje mieszkalne (przynajmniej z
początku). Na ścianach srebrzył się szron. W miednicach zamarzała woda.
Odzienie było ubogie i nie przystosowane do surowości klimatu. Skłonny do
przeziębień o. Łubieński
odczuwał to w dwójnasób.
Do
najgorszego doszło w czasie surowej zimy 1885 r., a więc w niecałe dwa lata po
jego przybyciu do Mościsk. O. Bernard zapadł chyba na grypę z powikłaniami, ale
nie mógł jej przeleżeć w łóżku, ponieważ akurat rozpoczął swoje 10-dniowe
rekolekcje. W trzecim dniu tych ćwiczeń duchowych osłabiony organizm odmówił
posłuszeństwa. Chory stracił przytomność i nie odzyskał jej aż dopiero po dwóch
tygodniach. Nie oznaczało to jednak wcale powrotu do zdrowia. W nocy z 20 na 21
stycznia stan zdrowia o. Łubieńskiego pogorszył się do tego stopnia, że
stracono nadzieję na utrzymanie go przy życiu. Otrzymał ostatnie namaszczenie -
jak wówczas nazywano ten sakrament - i pożegnał się ze współbraćmi.
Całe
Mościska - na kolanach - szturmowały niebo o wyzdrowienie swojego kapłana. I
chyba zostały wysłuchane. Chory przezwyciężył kryzys i zaczął powracać do
zdrowia. Po sześciu tygodniach opuściła go gorączka i lekarz pozwolił mu
przyzwyczajać się powoli do chodzenia. Wszystko było więc na najlepszej drodze.
Wtedy jednak wydarzyło się to, czego najmniej oczekiwano. Przy którejś z prób
powstania z łóżka, chory stracił nagle siły. Atak paraliżu, dotykający
cały organizm - taką przynajmniej diagnozę postawili ówcześni
lekarze. O. Bernard nie mógł poruszyć ani ręką ani nogą. Wydawało się, że odtąd
będzie wymagał ciągłej opieki i pozostanie kaleką na całe życie, niezdolnym do
żadnej pracy!
Jak
zagadkowym jest Pan Bóg w swoich pociągnięciach! Lata całe przygotowywał
o. Łubieńskiego do głoszenia Dobrej Nowiny. Posłał go potem na wyznaczone
pole pracy. I kiedy ten z całym zapałem i poświęceniem chwycił za pług i
rozpoczął orkę, Bóg - jakby przekreślił wszystko i z oracza uczynił kalekę. Nie
pierwsze takie w historii wydarzenie i nie ostatnie! Jaka próba wiary dla
wielu!
A
jak o. Bernard przyjął krzyż choroby, która tak nieoczekiwanie przekreśliła
dopiero co rozpoczętą działalność duszpasterską? Dla człowieka czynu, o
dalekosiężnych planach - a takim on był - to, co zaszło, było straszliwym
ciosem. Napisał później do swojej siostry, Amaty, zakonnicy: Nic gorszego, jak być
skazanym na próżniactwo i bezczynność, widzieć się niedołegą i niezdarą!
Ale ten głęboko wierzący kapłan i zakonnik wiedział, jak się należy obchodzić z
krzyżem, który zsyła Opatrzność. Bez buntu, bez wymówek, bez rozpaczliwych
błagań o uzdrowienie, poddał się woli Bożej. Napisał w swoich notatkach: Chwała za wszystko Bogu. Tak Bóg chce, wobec tego i ja
tak chcę!
Oczywiście
przełożeni zakonni nie pozostawili o. Łubieńskiego jego tragicznemu losowi. Od
pierwszej chwili sięgnęli po praktykowane wówczas leczenie tego rodzaju chorób,
na które zapadł ich współbrat. I to dało wyniki. Paraliż częściowo ustąpił. Gdy
pacjent przyszedł jako tako do siebie, prowincjał wysłał go do znanego w
Austrii kurortu Baden, na kąpiele błotne. Po roku pojechał tam po raz drugi. W
wyniku tych różnych zabiegów leczniczych zaczął lepiej chodzić, wspierając się
jednak na lasce. I to było wszystko, co mogła dla niego zrobić ówczesna
medycyna.
Jeszcze
w tym samym 1886 r. wrócił o. Bernard do Mościsk. Wrócił jako kaleka, ale nie
załamał się psychicznie, nie stał się zgorzkniały i nie porzucił planów na
przyszłość. Wręcz przeciwnie. Rozsadzała go wprost energia. Za żadne skarby nie
chciał być emerytem, wygrzewającym krzesło w którymś z klasztorów. Chciał być
nadal misjonarzem!; kulawym, bo kulawym, ale misjonarzem!
W
czasie swojej choroby wiele przemyślał, wiele spraw przemodlił, wiele lepiej
zrozumiał. Nauczył się cierpliwości, pokory, budowania na woli Bożej, nie na
własnych planach. To wszystko zaczęło teraz owocować w jego działalności i to
do tego stopnia, że powoli zaczął nawet chwalić własne kalectwo - jak św.
Paweł, który kiedyś pisał do Koryntian: Ilekroć niedomagam,
tylekroć jestem mocny! (2 Kor 12,10).
Każdy
rozumie, że o. Łubieński wolałby być zdrowym. Woleliby i przełożeni. Oni też
wysłali go na dalsze kuracje. W 1888 r. odwiedził Busko-Zdrój, w 1890 był w
Bawarii, u głośnego wówczas nowatora w wodolecznictwie, ks. Sebastiana Kneippa.
Wszystko to niewiele jednak pomogło. Grono przyjaciół o. Bernarda modliło się w
pewnym sanktuarium o cud pełnego powrotu do zdrowia dla niego. On sam przyłączył
się do tych modłów w przekonaniu, że całkowite wyzdrowienie pozwoli mu pracować
i więcej i lepiej. Ale właśnie w czasie tych nagabywań nieba, o. Łubieński
usłyszał w sercu jakby głos: Zdaj się na Boga! Niech się dzieje Jego wola!
O.
Bernard nie powrócił w pełni do zdrowia. Kalectwo spowodowało kilkakrotnie
niebezpieczne upadki, zakończone na szczęście tylko potłuczeniami, ale bez
złamań. O. Łubieński przechorował też bolesną różę w nodze, a potem skrzep.
Sporo kłopotu przysporzyła mu także przepuklina. Łatwo się zaziębiał, często
zaliczał grypy, kilkakrotnie z powodu choroby musiał przerwać pracę misyjną lub
rekolekcyjną. A to wszystko było tylko jakby dodatkowym garbem, który dźwigał
ten człowiek, i tak dostatecznie już umęczony pracą apostolską. I gdybyż na tym
był koniec! Ale Opatrzność, która lubi udręczać swoich wybrańców, dorzuciła do
cierpień ciała o. Bernarda - nie za wielką wprawdzie, ale bolesną -
wiązankę cierpień ducha.
Spotkał
go więc przede wszystkim brak zrozumienia ze strony niektórych ludzi, akurat
tych, którym ufał i którzy sterowali jego losem. I tak prowincjałowi
wiedeńskiemu, ojcu Hamerle, człowiekowi prawemu, ale o zupełnie innym, niż u o.
Łubieńskiego, typie temperamentu i mentalności, nie spodobała się jego
spontaniczność, zapał, rzekomo nie kontrolowana gorliwość, jego maniery
hrabiego, zbyt szerokie kontakty towarzyskie, a nawet nadmierna korespondencja.
Z czasem wszystko się ułożyło, ale zanim to nastąpiło, o. Bernard musiał
przełknąć niejedną, gorzką pigułkę. Na szczęście nie zaszkodziła mu ona
duchowo. Nie robił także tragedii z krytyk, których początkowo nie szczędzono
jego polszczyźnie, albo z kpin, jakimi - głównie niewierzący - darzyli jego
obrazowe kazania, a już szczególnie to o wiecznym potępieniu.
Jak
widać, Opatrzność nie oszczędzała o. Łubieńskiego w niczym. Nie tylko -
zwyczajem przyjętym w Zgromadzeniu - nosił w czasie misji i rekolekcji wielki
krzyż na piersiach. On ten krzyż dźwigał także w swoim długim życiu. A dźwigał
go z takim samym szacunkiem i czułością, z jaką dotykał dłonią swojego
misyjnego krzyża. Ani psychiczne, ani fizyczne cierpienie, nawet to
najboleśniejsze, jakim było dożywotnie kalectwo, nie złamały go.
Słaby,
przemęczony, nieraz zgorączkowany, podejmował każdą pracę w winnicy Pańskiej,
jakiej od niego żądano. Sam sobie tego rodzaju prace nieustannie wyszukiwał -
misje, rekolekcje, konfesjonał, ambona, odwiedziny chorych lub potrzebujących.
Stukając laską inwalidzką kuśtykał przez kościół do konfesjonału. Wsparty na
ramieniu kościelnego windował, stopień po stopniu, swoje kalekie ciało na
ambonę. Podejmował ponadto niekończące się podróże, nieraz bardzo dalekie, nie
zrezygnował z męczących odwiedzin, wizyt i rewizyt, bo przecież miał kontakt z
najdostojniejszymi osobami w kraju. A gdy trafiła się wolna chwila, zasiadał
przy biurku, by pisać cenne pozycje z zakresu hagiografii i kronikarstwa. A co
najważniejsze: potrafił to wszystko robić pogodnie, z uśmiechem na ustach, a
czasem i z trochę wisielczym humorem, szczególnie, gdy mówił o swoich
chorobach. Kiedyś, utrapiony problemem z przepukliną, skwitował swoje
cierpienie konkluzją: No cóż, powoli rozpadam się na kawałki. Ale
to nic! Byleby dusza przetrwała.
Czy
znaczy to, że swoją trudną drogę do świętości przeżywał o. Bernard w jakimś
znieczuleniu, a może nawet w jakiejś nadprzyrodzonej euforii, gdzie to, co
bolało, już nie boli, jak gdyby pod krzyż na ramionach podłożono poduszkę?
Kulawy misjonarz wiedział, że takich dróg do Nieba nie ma! Powiedział to raz
swojej krewnej, Annie: Czy ty widziałaś, aby ktokolwiek uświęcał się
w radości? Bo ja długo żyję, ale przyznam się, że tego nigdy w życiu nie
widziałem. Dla o. Łubieńskiego nawet „dobry” i dopasowany do
pleców krzyż zawsze był krzyżem i potrafił kaleczyć! A brał go na barki nie
dlatego, że mało bolał …
Oczywiście
o. Bernard wiedział, że krzyż, przyjęty z poddaniem się woli Bożej,
najskuteczniej upodobnia nas do Chrystusa i najszybciej uświęca; że włącza nas
w Jego zbawcze dzieło odkupienia świata, a równocześnie pozwala odpokutować za
własne i cudze winy; że jest świadectwem naszego dziecięcego zawierzenia Bogu i
wielu innych jeszcze, wartościowych postaw duchowych. Więc nie należy przed nim
uciekać, na niego się zżymać i narzekać, jak też próbować go dźwigać bez
żadnego odniesienia do Boga, za przykładem niewierzących filozofów, widzących w
cierpieniu tylko nieuniknione fatum.
We
wspomnieniach o. Łubieńskiego, dotyczących jego własnego cierpienia, nie
znajdziemy tych wszystkich, pogłębionych refleksji teologicznych na temat
krzyża. Zapewne rozwijał on tego rodzaju wątki w swoich licznych kazaniach. Na
własny natomiast użytek wziął jedną tylko myśl, do której - w swoim pamiętniku
- kilkakrotnie wraca. Myśl ta wystarczyła mu widocznie, by trwać w nieustannym
dziękczynieniu za otrzymany od Boga bolesny dar krzyża. Już
będąc starym, tak tę myśl sformułował: Taką snać była wola Boża, żebym miał nogi spętane, i żeby mnie one nie
poniosły do piekła. Chwała więc i dziękczynienie niech będą Bogu za to moje
kalectwo, które mi zapewniło wytrwanie w Zgromadzeniu, a przez to - jak ufam -
kiedyś i koronę w niebie.
Z
życia o. Bernarda wynika jednak jasno, że Bóg miał względem niego inne także
zamiary, niż wyłącznie jego osobiste zbawienie. Jest i pozostanie tajemnicą
Bożej Opatrzności sztuka łączenia sukcesu z nieudolnością działającego. Widać
to dobrze w życiu wielu świętych. Widać i w dziejach o. Łubieńskiego. Kalectwo
i częste choroby nie tylko nie umniejszyły skuteczności jego misyjnego trudu,
ale wręcz przeciwnie: sprawiły, że trud ten nie poszedł na marne, wydał zadziwiająco
zdrowe owoce, a jemu samemu przydał szacunku i uznania.
Kulawy
misjonarz, hrabia Bernard Łubieński, stał się w polskim Kościele drugiej połowy
XIX w. i w początkach wieku XX, jedną z najbardziej popularnych i fascynujących
postaci. Urzekała nie tylko magia słów, które w jego ustach miały prawdziwie
czarodziejską moc. Urzekała też nie tylko wiara, która spoza każdego z tych
słów przebijała. W równej mierze chwytał za serce widok kalekiego, umęczonego
nieraz do granic możliwości, ciała kaznodziei. Jego fizyczna niepełnosprawność
była również kazaniem, i to jakże wymownym! Wielu wróciło do Boga patrząc na
to, z jakim poświęceniem służył temu Bogu przegrany - zdawać by się mogło -
ciałem, a przecież tak zawsze wierny, tak gotowy do poświęceń i tak wielki
duchem, o. Bernard.
Chcielibyśmy,
aby Kościół wyniósł tego człowieka na ołtarze, jako wzór, przede wszystkim dla
tych, których w życiu przywalił krzyż i którzy nie wiedzą, jak sobie z tym
Bożym darem poradzić. O. Łubieński wie, jak się to robi. I chętnie by nas
wszystkich o tym pouczył!
Powiedział Jezus, że nasze wejście do Królestwa
Niebieskiego uzależnione jest od tego, jaką postawę zajmowaliśmy w życiu wobec
drugiego człowieka. Nasz stosunek do bliźniego rzutuje więc bezpośrednio na
jakość relacji, zachodzących pomiędzy mną a Bogiem. Dotykając człowieka,
dotykam samego Jezusa.
„Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich
najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25,40). Czy o. Bernard Łubieński kochał
człowieka i służył mu, czy go tylko nawracał?
Ziarno prawidłowego, zarówno ludzkiego, jak i
chrześcijańskiego patrzenia na drugich, sieje w sercu dziecka najprzód własna
jego rodzina. Dzieci kochane i otaczane czułością, których rodzice darzą się
wzajemnie szacunkiem, miłością i wspólnie dzielą trudy życia, a przy tym mają
serce dla sąsiadów i hojną rękę wobec ludzkiej biedy, rzadko wyrastają na
egoistów.
O. Bernard miał szczęście cieszyć się taką właśnie
rodziną. Odseparowany - siłą rzeczy, jako potomek arystokracji - od
bezpośredniego kontaktu z nędzą wsi i miejskiego proletariatu, otrzymał w
miejsce tego niezapomniany przykład rodziców, a ponadto bardzo poprawne
wychowanie religijne, w którym szacunek dla drugiego człowieka, chrześcijańska
miłość bliźniego i postawa służby wobec potrzebujących, miały swoje poczesne
miejsce. Zaowocuje to w przyszłości.
Idealizmem a zarazem praktycznym zainteresowaniem się
ludzką nędzą, tak materialną, jak i duchową, zachłysnął się młody Bernard po
raz pierwszy dopiero w Wittem w Holandii, dokąd jako student teologii wysłany
został z Anglii.
Wittem było w tamtych czasach dla redemptorystów nie
tylko miejscem studiów, ale także - dla wielu z nich - ostatnią stacją przed
wyjazdem na bardzo trudne misje zagraniczne w Surinamie, w Ameryce Środkowej.
Młodzi studenci, z podziwem i zazdrością, słuchali opowiadań weteranów tej
misji i zazdrościli im pracy, którą pełnili.
Bernardowi także płonęło serce. Ale - jak na razie -
były to tylko święte marzenia idealisty.
Pierwszą okazję do realnego spojrzenia na tragiczną
nieraz sytuację ludzi biednych dała młodemu ojcu Bernardowi, wkrótce po jego
święceniach, posada wikariusza w londyńskiej parafii redemptorystów w Clapham.
Była to parafia na przedmieściu, w skład której wchodziło mnóstwo rodzin z
miejskiej biedoty. Młody wikary z hrabiowskiej rodziny miał sporządzić jej
kartotekę dla celów duszpasterskich. Wymagało to odwiedzenia poszczególnych
rodzin, by zebrać potrzebne szczegóły. Jeśli ktoś sądził, że kontakt tego
polskiego arystokraty z prostactwem, brudem, smrodem, materialną i moralną
nędzą londyńskich slumsów, będzie dla niego szokiem, ten się zawiódł. Bernard
zabrał się do swojej pracy nie tylko z zapałem, ale i z gorącym sercem. Jakby
czekał na takie właśnie zaproszenie! Jego głęboka wiara i miłość bliźniego
stanowiły wystarczająco silny fundament, by z niesłychaną delikatnością i
taktem podejść do potrzeb ludzi, których podsunęła mu Opatrzność. Oczywiście
najwięcej interesowała Bernarda duchowa nędza jego podopiecznych. Ale również
ich materialne troski spędzały mu sen z powiek. Był w tym nieodrodnym synem
założyciela Zgromadzenia Redemptorystów, św. Alfonsa Liguori - też arystokraty
- który całe swoje życie postawił na służbę ubogim i duchowo zaniedbanym, i do
takiej samej służby zobowiązał swoich współbraci.
Jak naprawdę smakuje bieda, nie ta, którą się widzi u
innych, ale bieda, którą samemu trzeba znosić, dowiedział się o. Bernard
Łubieński dopiero w roku 1883, gdy przybył do Mościsk. Wiemy z kronik, że razem
ze swoim towarzyszem, o. Antonim Jedkiem, miał on tam początkowo do dyspozycji
tylko dwie małe i wilgotne cele. Za stół służyła beczka, na której położono
szerszą deskę, za posłanie wiązka słomy, rzucona na podłogę.
Wypisz, wymaluj, prawie dosłowny obraz tego, co
zastał, przybywając w roku 1787 do Warszawy, św. Klemens i jego dwaj
towarzysze, prekursorzy o. Bernarda w misji osiedlenia Zgromadzenia
Redemptorystów w Polsce.
Co, jak co, ale takie - gorsze niż spartańskie -
warunki mogły stanowić wielką próbę dla człowieka wychowanego w dobrobycie, a
ostatnio przyzwyczajonego w Anglii do skromności wprawdzie, ale nie do
dziadostwa. Ale Bernard, hrabia i arystokrata, nie był zaszokowany, ani
sfrustrowany. Z pogodą i spokojem obejmował ubóstwo pierwszej placówki, na jaką
skierowała go Opatrzność. Placówki, o której tyle marzył, i której założeniu
poświęcił tyle trudu. Oczywiście materialna sytuacja klasztoru w Mościskach
uległa wkrótce poprawie. Ale ubóstwo było jej kartą wizytową jeszcze długo. Nie
było to jednak problemem dla o. Bernarda. Jego troską i przedmiotem
zainteresowania stali się tamtejsi ludzie. Zdążył ich pokochać już od
pierwszego spotkania a razem z nimi i tę przysłowiową galicyjską biedę, która go
z tymi ludźmi dodatkowo związała. Świadczy to bez wątpienia o jego dobrym i wrażliwym
sercu, które zawsze umiało zapomnieć o sobie tam, gdzie szło o dobro innych. W
Mościskach, on, hrabia, człowiek wykształcony, oczytany, obyty w wielkim
świecie, przyjaciel tylu dostojników kościelnych i świeckich, stał się pokornym
sługą wiejskiej biedoty, poświęcał tym ludziom czas, zdrowie, talent i troskę.
Nigdy - jednym słowem - nie poskarżył się na społeczną degradację, jakiej dobrowolnie
stał się ofiarą. Było mu z nią dobrze. Pokochał ludzi tych stron i pracę dla
nich. Tam chciałby być kiedyś pochowany.
Gdy został przełożonym w Mościskach, przyjął na
mieszkanie i do pracy kalekę, Tomasza Matusza, i zajął się jego potrzebami
materialnymi i duchowymi. Przeniesiony w roku 1918 do Krakowa zabrał tam ze sobą
swojego podopiecznego i dbał o niego aż do jego śmierci. Nie wiem, który z
przełożonych zakonnych może się poszczycić podobnym gestem prawdziwie
ewangelicznej miłości.
W czasie pierwszej wojny światowej Mościska - leżące
akurat w pasie działań wojskowych i przechodzące kolejno od Austriaków do Rosjan
i znowu do Austriaków - przeżywały ciężkie chwile. Doświadczył ich również
klasztor. Dla o. Łubieńskiego, który pozostał przez cały czas na placówce,
niekiedy z jednym tylko współbratem, był to czas ofiarnej i bardzo uciążliwej
służby dla wszystkich potrzebujących.
W kościele od rana do nocy konfesjonały były oblężone.
Ponadto trzeba było śpieszyć z posługą miłości do kilkunastu okolicznych
szpitali wojskowych. Doszła do tego przez jakiś czas pełna, duszpasterska
obsługa parafii Mościska, którą zarówno proboszcz jak i wikarzy musieli
opuścić.
O. Bernard dwoił się i troił, by podołać wszystkim tym
zadaniom, które uważał - po prostu - za swój kapłański obowiązek, i od których
- mimo podeszłego wieku i słabego zdrowia - nigdy się nie dyspensował.
Mościska zapamiętały o. Bernardowi w sposób szczególny
jedno zdarzenie, które miało miejsce w tym czasie, w związku z grasującą w
całej okolicy zarazą.
Otóż, gdy w czerwcu 1915 r. wojska austriackie
przepędziły ze wschodniej Galicji Rosjan, w miejsce byłego okupanta wtargnęła
epidemia cholery. W ciągu pół roku zmarło na nią, w niewielkich przecież
Mościskach 300 osób. Reszta drżała o swój los. Wówczas o. Łubieński,
podówczas rektor tamtejszego klasztoru, urządził pokutną procesję, którą sam
poprowadził, kuśtykając o lasce ponad 2 km . Przy kaplicy św. Michała, która była
celem pielgrzymki, wygłosił płomienne kazanie i na jego zakończenie
nieoczekiwanie ofiarował Bogu samego siebie jako ofiarę przebłagalną, gotów
umrzeć nawet w tej chwili, byle inni ocaleli.
Nie wiemy, jak Bóg spojrzał na ten heroiczny akt
miłości bliźniego, dokonany przez swego sługę? Ale jest faktem, że od tego dnia
nikt już nie umarł w Mościskach na cholerę.
Gotowość do poświęcenia się dla drugich była u o.
Bernarda czymś zwyczajnym. Można by na ten temat długo mówić. Mile uderza, ile
serca, zainteresowania i czasu potrafił ten hrabia ofiarować ówczesnemu
proletariatowi: robotnikom, wieśniakom, dziewczynom zatrudnionym na służbie.
Można by sądzić, że jako wybitny misjonarz i rozchwytywany
kaznodzieja, o. Łubieński przedkładał pracę w wielkich miastach oraz dla
inteligencji i arystokracji. Nic podobnego. Ileż rekolekcji, ileż misji
parafialnych, ileż konferencji wygłosił on właśnie dla biedoty. Bo też dla tego
człowieka dusza magnata, czy dusza chłopa, były w tej samej cenie. A serce,
serce tego prawdziwego redemptorysty ciągnęło go raczej ku najbiedniejszym i
najbardziej opuszczonym.
W czasie rekolekcji dla robotników w Poznaniu, nabożeństwa
i nauki zaczynał o. Bernard bardzo wcześnie, bo już o 4 rano, by
uczestnicy mogli zdążyć do pracy. A wieczorem spotkania kończył o 23.
Podczas misji w Żegocinie, gdy wieczorem wszyscy
siedzieli już przy kolacji, przyszła wiadomość, że właśnie umiera ktoś, kto nie
korzystał z misji. O. Łubieński wstał natychmiast od stołu i w trzaskający mróz
udał się do konającego, by go pojednać z Bogiem.
Warto pamiętać i o tym, ile czasu i trudu poświęcił
nasz kulawy hrabia, by stworzyć stałą bazę pomocy, zarówno materialnej, jak i
duchowej, przynajmniej dla niektórych grup ludzi potrzebujących. To on przecież
skierował na drogę pracy charytatywnej nad upadłymi dziewczętami szlachciankę
Marię Karłowską, głośną później założycielkę Sióstr od Opatrzności Bożej
(Pasterki). On także przez całe lata wspierał duchowo Marię Wilczyńską, w jej -
jakże potrzebnej - akcji ochronek dla biednych, wiejskich dzieci. Ten człowiek
miał naprawdę wielkie serce. I nie chował go pod korcem!
Była jeszcze jedna kategoria ludzi, dla której to
serce czuło jakby słabość. To osoby poświęcone Bogu: kapłani, seminarzyści,
zakonnice i zakonnicy. Dla nich miał on zawsze czas!
Chory - nie chory, umęczony misjami, zajęty troską o
dom, którego przez 15 lat był przełożonym, zawsze dał się namówić na rekolekcje
dla osób tej kategorii. Już wspominaliśmy tu cyfry, ale powtórzmy: 208 serii
kilkudniowych rekolekcji zamkniętych dla księży, 51 dla kleryków, 119 dla
zakonnic i 30 dla zakonników.
Oznaczało to każdorazowo nie tylko konieczność
wygłaszania wielu konferencji, ale i siedzenia godzinami w konfesjonale oraz rozstrzygania
wielu - nieraz skomplikowanych problemów powołania. Choć o. Łubieński znany był
powszechnie jako surowy i bardzo wymagający kierownik duchowy, zdecydowany wróg
przeciętności i minimalizmu, jego słuchacze i penitenci nie brali mu tego za
złe. Owszem, na ogół zachowali dla niego, nieraz aż do śmierci, cześć,
życzliwość i wdzięczność. Wielu powiększyło grono jego najbliższych przyjaciół!
Pod szorstkim czasem dotknięciem wyczuwali miłość.
Ta miłość nie miała w sobie nic z sentymentu,
tkliwości, czy głaskania po głowie. Hrabia Łubieński umiał zawsze zachować
dystans i nie spoufalał się z pierwszym lepszym. Ale otaczający go ludzie czuli
instynktownie, że ten, wstrząsający sumieniami kaznodzieja, ich kocha! A jeżeli
ich straszy Sądem Boskim, to dlatego, że drży o los każdego z nich, jak matka
drży przed nieszczęściem, które może zagrozić jej dziecku. Wszyscy wiedzieli,
że są przez tego człowieka brani bardzo poważnie, cenieni wysoko, że leży mu na
sercu ich dobro, i że gotów jest on dać wszystko z siebie, byle im nieba
przychylić.
I za to go kochano! I to zjednywało mu przyjaciół!
Tę usłużną dobroć o. Bernarda, która podbija serca,
dostrzeżono już wtedy, gdy jako młody kapłan pracował w Anglii. Kronikarz
klasztoru w Clapham, gdzie Łubieński stawiał pierwsze kroki w swojej karierze,
nie zawahał się napisać, w związku z jego wyjazdem do Polski, takich słów: „Był
on bardzo lubiany przez każdego członka wspólnoty”. Taką samą, pochlebną
opinię, umieścił on i w oficjalnych aktach klasztoru. Również bezpośredni przełożony
o. Bernarda w tamtym czasie, angielski prowincjał o. Coffin, wyznał: „Wyjazd
tego zakonnika do Polski będzie dla Prowincji angielskiej ogromną stratą. O.
Łubieński był kimś, kto nie odstraszał, ale pociągał”.
A przez swoją gotowość bezinteresownego służenia
każdemu z potrzebujących, zyskiwał sobie przyjaciół. A miał tych przyjaciół w
życiu bardzo dużo.
Do ich grona zaliczyć trzeba najprzód najwyższych
rangą dostojników kościelnych w Polsce.
Wyliczmy choćby tylko niektórych. A więc w Krakowie:
ks. biskup i kardynał Albin Dunajewski, później biskup i kardynał Jan Puzyna,
wreszcie książę biskup i kardynał Adam Sapieha.
W Warszawie o. Bernard pozostawał w bardzo przyjacielskich
kontaktach z arcybiskupem Wincentym Popielem i jego następcą arcybiskupem i
kardynałem Aleksandrem Kakowskim.
Jego bliscy znajomi i przyjaciele ze Lwowa to
arcybiskup Bolesław Twardowski i arcybiskup obrządku greckokatolickiego Andrzej
Szeptycki.
W zażyłej przyjaźni z o. Bernardem byli także prawie
wszyscy, współcześni mu, biskupi polscy. Kiedy czyta się długą litanię ich
nazwisk, nazwisk, z których większość przeszła chlubnie do historii, ogarnia
zazdrość. Jakim człowiekiem musiał być ten Łubieński, że potrafił związać ze
sobą tylu dostojników kościelnych, rzadko skłonnych do wylewności i pochwał,
szczególnie gdy chodzi o zakonnika? Przyjaźnią płaci się za lojalność, ofiarną
służbę i serce. O. Bernard szanował Pasterzy Kościoła, nie podrywał nigdy ich
autorytetu, zawsze gotów był do usługi, a pogodne usposobienie, którym się
odznaczał, jednało mu serca otaczających go ludzi. Wszystkich ludzi. Zarówno
hierarchów i arystokratów, jak i wiejskiego czy wielkomiejskiego plebsu.
O. Łubieński był z urodzenia arystokratą,
przyzwyczajonym do tego, by mu służono i spełniano jego zachcianki. Zapatrzywszy
się jednak w Chrystusa zrozumiał, że jako Jego uczeń i naśladowca pożegnać się
musi z jaśniepaństwem i wejść na drogę służby. Wszedł na nią bez ociągania i
pozostał jej wierny przez całe swoje, długie i pracowite życie. Nigdy, nawet w
posuniętej starości, schorowany i kaleki, nie żądał dla siebie żadnych zwolnień
z przepisów reguły. Chciał dzielić los innych. Takim go zapamiętano.
O. Bernard nie zmienił się po śmierci. Jest równie
dobry dziś, jak i wczoraj. Zyskał tylko więcej możliwości czynienia dobra, niż
to mógł zrobić za życia.
Miejmy więc odwagę zapukać do jego dobrego serca, gdy
ciężko i źle, gdy krzyż zanadto daje się we znaki, gdy nieszczęście rzuca nagle
na ziemię nas lub naszych bliskich, gdy - przede wszystkim - grozi nam utrata
tego, co jedynie ważne, bo wieczne! Dajmy naszemu kulawemu misjonarzowi szansę,
by interwencją swoją mógł i on udowodnić wszystkim, jakim dobrym Ojcem jest Bóg
i jak bardzo nas kocha!
Rozważanie 8 - Postawiłem
na Maryję
„Postawiłem wszystko na Maryję” - z takim hasłem szedł
przez życie Prymas trudnych polskich czasów, chlubnej pamięci ks. kardynał
Stefan Wyszyński.
Nie był on pierwszym, który oparcie się o Maryję wziął
za swoją dewizę. Zrobiło to już przed nim wielu świętych i wielkich ludzi
Kościoła. Był wśród nich także i człowiek, nad którego życiem zatrzymujemy się
od szeregu tygodni, o. Bernard Łubieński.
Namalować - choćby najpiękniej - obraz jego życia, bez
mocnego podkreślenia nabożeństwa do Matki Najświętszej, którym się odznaczał,
to obraz ten zafałszować, owszem: skłamać! Był to bowiem wielki czciciel Maryi.
Nabożeństwo do Świętej Bożej Rodzicielki wyniósł z
własnego domu. To przede wszystkim matka, Adelajda z Łempickich, była tutaj tą
dobrą wróżką, która w sercu wszystkich swoich dzieci wszczepiała głęboką pobożność,
która w polskim wydaniu nosiła zawsze rys i koloryt maryjny.
Dziadek i ciocie, w których rezydencjach spędzał mały
Bernard nieraz całe miesiące, a gdzie takie praktyki pobożne, jak codzienne
odmawianie różańca, należały do porządku dziennego, utwierdzały tylko w duszy
chłopca to, w co wywianował go własny, rodzinny dom. Już zresztą samo imię chrzcielne,
które nosił: „Bernard”, dawało mu za patrona jednego z największych czcicieli
Maryi, jakich zna Kościół. Starożytni łacinnicy mówili: „nomen – omen”. „Twoje
imię - to twój los”. Panicz Bernaś wchodził więc w życie pod dobrą gwiazdą, a
do tego i z wcale nie skąpym zasobem przeżyć i przyzwyczajeń religijnych, wśród
których nabożeństwo do Matki Najświętszej zajmowało poczesne miejsce.
Nie roztrwonił nigdy tej spuścizny. Wręcz przeciwnie:
wspaniale ją rozwinął. Wysłany w roku 1858 do kolegium w Ushaw w Anglii dla
odbycia studiów gimnazjalnych, spotkał tam, w osobie dyrektora tego zakładu ks.
Karola Newsham, wielkiego czciciela Maryi i Najświętszego Sakramentu. Ten
prawdziwie święty kapłan dbał usilnie o to, by religijne idee, którymi sam żył,
podbiły serca także jego wychowanków. A ponieważ uważał, że wymowniejszymi od
niego samego będą książki o Maryi i Eucharystii, wymagał, by wychowankowie je
nabyli.
O. Bernard napisał o tym tak w swoich pamiętnikach: „Zaledwie
przybyłem do Ushaw, musiałem sobie kupić - a było to moje pierwsze kupno w
życiu - Uwielbienia Maryi i Nawiedzenia Najświętszego Sakramentu, autorstwa św.
Alfonsa Liguori”.
Lektura pierwszej z tych książek poszerzyła z
pewnością stosunkowo wąski zakres wiedzy o Matce Najświętszej zdobyty w
dziecięcych latach w domu. Pogłębiła też u Bernarda nabożeństwo do Matki
Chrystusa i ufność w Jej orędownictwo.
Na ten od dawna przygotowany grunt religijności
maryjnej padła, niby iskra podpalająca serce, lektura dziełka błogosławionego Ludwika
Grignion de Montfort, o prawdziwym nabożeństwie do Najświętszej Maryi Panny.
Zgodnie z duchem i zaleceniem tej książki, Bernard - wówczas student ósmej
klasy gimnazjum – oddał się w niewolę Matce Najświętszej. Od tej pory mnożyły
się też jego praktyki maryjne. Zapisał się do kółka różańcowego, z żarliwym
nabożeństwem obchodził święta Matki Boskiej, a modlitwa „Zdrowaś Maryjo” stała
się ulubionym i często na ustach goszczącym pacierzem młodego studenta. W 1864
r. Bernard wstąpił do nowicjatu redemptorystów, do zgromadzenia zakonnego,
które – zgodnie z myślą i w duchu swojego założyciela, św. Alfonsa Liguori –
uważa nabożeństwo do Matki Najświętszej za jeden ze swoich fundamentalnych
filarów. Maryjne nastawienie chłopca nie było więc tu narażone na uszczerbek.
Przeciwnie: znalazło doskonałą okazję do rozwoju.
Historia świętych uczy, że wielu czcicieli Matki Bożej
koncentrowało swoją maryjną pobożność bądź to wokół określonego wizerunku, a
więc obrazu, bądź jakiegoś przedmiotu, wiążącego nas z Nią, np. różańca,
szkaplerza, czy Cudownego Medalika, bądź wreszcie wokół którejś z tajemnic Jej
życia. Tak to już bowiem u nas ludzi jest, że na zabarwienie naszej pobożności,
w tym i pobożności maryjnej, nie jeden raz większy wpływ mają oczy i serce, niż
refleksja teologiczna.
Młody redemptorysta Łubieński miał wkrótce przekonać
się o tym na samym sobie. Dotychczas kochał on po prostu Maryję, nie wiążąc
jednak swojej miłości ku Niej z niczym, podpadającym pod zmysły.
Wkrótce miało się to jednak zmienić. Bernard zakochał
się w pewnym obrazie, który odtąd stał się dla niego codzienną najprostszą
drogą ku Maryi. A doszło do tego tak.
W 1866 r. papież Pius IX przekazał redemptorystom
pewną, bardzo starą ikonę, która długi czas uchodziła za zaginioną, ale właśnie
się znalazła. Ikona przedstawiała Maryję z Dzieciątkiem na ręku i nosiła miano:
Matki Bożej Nieustającej Pomocy.
Przekazując ten obraz do rzymskiego kościoła
redemptorystów, papież dołączył do daru życzenie: „Rozpowszechniajcie ten
wizerunek Maryi po całym świecie”.
Redemptoryści potraktowali bardzo poważnie otrzymane
polecenie. To głównie dzięki ich staraniom kult Matki Bożej Nieustającej Pomocy
rozszerzył się zadziwiająco szybko w Kościele.
Jeszcze w tym samym roku 1866, w którym czcigodna
ikona zagościła w rzymskiej świątyni Zgromadzenia Redemptorystów, rektor domu
nowicjatu w Bishop Eton w Anglii, w którym właśnie przebywał Bernard Łubieński,
przywiózł jej autentyczną, czyli oficjalnie uwierzytelnioną, kopię i umieścił
ją w kaplicy domowej swego klasztoru.
Młody nowicjusz z Polski z miejsca rozkochał się w
obrazie. Potrafił godzinami wpatrywać się w smagłą twarz Madonny o orientalnych
rysach, a odczytywanie głębokiej, teologicznej treści obrazu rozpalało jego -
łatwe do wzruszeń - serce, czcią oraz miłością ku Jezusowi i Maryi. Koledzy
nowicjusze reagowali podobnie. Wkrótce nastąpił w tym nowicjacie prawdziwy wybuch
nabożeństwa do Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Wymodlono bowiem przed Jej
obrazem cudowne uzdrowienie ciągle chorującego wykładowcy filozofii o.
Franciszka Halla. Dla Bernarda Łubieńskiego był to niebieski znak: możesz
bezpiecznie postawić na Maryję, szczególnie tę, czczoną pod wezwaniem Matki
Nieustającej Pomocy.
Pracując później - już po otrzymaniu święceń
kapłańskich - na szeregu misji ludowych, prowadzonych w Anglii, był więc o.
Bernard gorącym propagatorem tego kultu maryjnego, zabiegał, by do kościołów
sprowadzano z Rzymu kopie ikony Matki Bożej Nieustającej Pomocy, przede
wszystkim zaś - wraz z innymi redemptorystami - zakładał bractwa, żyjące duchem
tego nabożeństwa. W 1879 r., po dwóch latach istnienia takiego bractwa w Clapham,
w Londynie, które prowadził o. Łubieński, liczyło ono aż 1022 członków.
Mówiliśmy już, że przed definitywnym wyjazdem do
Polski, bawił o. Bernard przez krótki czas w Rzymie. Dało mu to okazję
polecenia nowej placówki, powstającej w ojczyźnie, nie tylko papieżowi i
wysokim dostojnikom kościelnym, ale przede wszystkim Matce Nieustającej Pomocy
w Jej cudami słynącej ikonie w tamtejszym kościele redemptorystów. Wierną kopię
tej ikony zdobył także dla Polski. Uroczysta instalacja przywiezionego wkrótce
obrazu odbyła się w Mościskach 8 września 1883 r. Poprzedziły ją trzydniowe
modlitwy, wyjaśniające teologiczną treść ikony oraz sens nowego, związanego z
nią nabożeństwa. Mościczanie przyjęli z entuzjazmem cudowny obraz i umieścili
go w głównym ołtarzu swojego kościoła. Wkrótce też we wszystkich domach
miasteczka były już jego drukowane kopie.
Warto tu może dodać, że obraz Matki Bożej Nieustającej
Pomocy w Mościskach przetrwał szczęśliwie w tamtejszym kościele obie ostatnie,
straszne wojny światowe, ciągle otaczany niesłabnącą czcią ludu, który w Maryi
szukał pomocy i ratunku, szczególnie w chwilach zagrożenia.
I dopiero w roku 1945, gdy w ramach zarządzonego przez
Sowietów przymusowego wysiedlenia, ojcowie redemptoryści zmuszeni byli opuścić
klasztor w Mościskach i udać się do Polski, łaskami słynący obraz Maryi z ich
kościoła podzielił los wygnańców. Przewieziono go początkowo do klasztoru
naszego zgromadzenia w Krakowie, a po jakimś czasie do kaplicy seminaryjnej redemptorystów
w Tuchowie. Do Mościsk powrócił dopiero w r. 1996, zaś 8 września 2001 został
uroczyście ozdobiony papieskimi koronami.
Ale powróćmy do naszego ojca Bernarda. Wkrótce po
rozpoczęciu przez niego pracy w Mościskach, w r. 1885 spadła na niego
zagrażająca życiu choroba. Omal cudem uniknął śmierci, pozostając jednak już do
końca życia częściowo sparaliżowanym. Swoje ocalenie od śmierci przypisał
interwencji Maryi. Jako akt wdzięczności przetłumaczył na język polski i wydał
drukiem nowennę do Matki Bożej Nieustającej Pomocy, napisaną przez francuskiego
redemptorystę, Saint Omera. Nie sądźmy - oczywiście - że cudowny obraz Maryi, o
którym mówimy, do tego stopnia zauroczył o. Bernarda, że wyniósł go on ponad
Osobę, którą ów obraz przedstawia. Ten człowiek miał za sobą dobrze przestudiowaną
teologię. Wiedział, kogo czcimy pod różnymi wezwaniami i w tylu łaskami
słynących wizerunkach, jakie zna chrześcijańska pobożność.
Kochał więc Maryję - nie ikonę Maryi. Ale tytuł:
„Matka Nieustającej Pomocy”, jaki nosi jedna z tych ikon, był mu szczególnie
drogi, a przeto i ikonę, daną Kościołowi pod tym właśnie wezwaniem, stawiał
wyżej niż inne i otaczał serdeczną czcią. Ten obraz Madonny, jak rzadko który w
chrześcijaństwie, nie jest związany z jakimś krajem, narodem, regionem czy
wydarzeniem historycznym. Przedstawiona na nim Maryja jest Matką wszystkich
ludzi na całym świecie. Wszystkim gotowa pomagać. Wszystkich ratować, i to nie
raz tylko, ale zawsze. Dana przez Boga całemu światu, chce być każdemu z nas
Matką. Maryję, Matkę Nieustającej Pomocy, postawił więc o. Bernard, zaraz po
Bogu i po Jezusie, w centrum własnego życia religijnego i osobistej pobożności.
Polecał Jej wszystkie swoje sprawy, szczególnie te trudne i najbardziej bolesne
- a widzieliśmy już, że mu ich w życiu nie brakowało. Nie była to jednak nigdy
prośba, by pozbyć się gniotącego barki krzyża. Bernard wiedział, że do nieba
idzie się zawsze z jakimś tam kamykiem w bucie. Modlił się więc o siłę, by swój
krzyż nieść wytrwale i godnie, podobnie jak Maryja niosła kiedyś przez życie
swoje, naznaczone cierpieniem, powołanie i by po życiu, wypełnionym służbą Bogu
i ludziom, dojść tam, gdzie oczekuje go jego niebieska Matka.
Ale z tym osobistym nabożeństwem do Maryi o. Łubieński
nie afiszował się zbytnio, choć wiedzieli o nim wszyscy, patrząc, jak ciągle
szepce „zdrowaśki” i nie wypuszcza z rąk różańca. Z ogromnym natomiast zapałem
i zaangażowaniem związał on z Matką Nieustającej Pomocy swoją działalność
apostolską. Tutaj postawił on naprawdę wszystko na Maryję!
Wyraziło się to najpierw w zewnętrznym rytuale
prowadzonych przez niego misji i rekolekcji. Wiadomo: wszystkie te ćwiczenia
religijne mają zawsze jakąś swoją, zewnętrzną oprawę, posługują się pewnymi
znakami, symbolami, korzystają z pomocy rzeczy widzialnych, wręcz dotykalnych,
dla stworzenia właściwego klimatu do głoszonych nauk. A więc procesje, gesty
pokuty czy pojednania, krzyż misyjny, wystawiony Przenajświętszy Sakrament itp.
Do tego zewnętrznego ceremoniału, z którego pełną garścią korzystają do dzisiaj
redemptoryści w czasie swoich prac apostolskich, dołączył o. Bernard obecność
ikony pod wezwaniem Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Zabiegał o to, by w czasie
każdej z prac apostolskich obraz ten zajmował honorowe miejsce, na ołtarzu lub
obok ambony. Zachęcał proboszczów, aby sprowadzili do swoich kościołów jego
wierną kopię. Sam sprowadził z Rzymu 70 takich kopii, a za jego przykładem, a
nie wykluczone, że i za namową, przybyło ich do Polski do roku 1914 około 500.
O. Bernard wiedział, oczywiście, że sam obraz, choćby
nie wiem jak czcigodny, nie działa magicznie. Ale wiedział także, że u ludzi
serce idzie często dopiero za oczami. I że Maryja, pod wezwaniem Nieustającej
Pomocy jakoś łatwiej i skuteczniej porywa te ludzkie oczy ku sobie i ku swojemu
Synowi, niż inne Jej wizerunki. Doświadczył tego sam dziesiątki razy.
Doświadczyli i inni. Niech więc ten Jej obraz będzie czczony i w polskim
Kościele, jak czczony jest na całym świecie. Niech mówi wszystkim o nieustannej
trosce Maryi o nas. O naszych ziemskich potrzebach, ale przede wszystkim o
naszym wiecznym „jutro”! Niech zachęca do modlitwy! Niech prowadzi do Jezusa i
do Boga.
W swoich, jakże licznych kazaniach maryjnych, rozwinął
w ten sposób o. Łubieński przed swoimi słuchaczami całą, bogatą treść nauki
Kościoła o Matce Najświętszej, raz akcentując mocniej ten, raz inny jej aspekt.
Robił to w sposób teologicznie bardzo poprawny, choć w duchu i słownictwie
swojego, XIX wieku. Nacisk w tych naukach położył jednak nie na teorii, ale na
konieczności serdecznego związania się z Maryją w życiu, by za Jej przyczyną
otrzymać łaskę wytrwałości w dobrym i wieczne zbawienie.
Piszą kronikarze, że kazania o. Łubieńskiego o Maryi
pełne były takiej wiary, takiego wewnętrznego żaru i pewności w Jej
wstawiennictwo, że wzruszały wszystkich i rzucały na kolana nawet
zatwardziałych grzeszników. Często w czasie tych kazań miały miejsce wprost
cudowne nawrócenia. Bo też to, co ten człowiek mówił, ukazywało coś więcej niż
tylko dobrze opanowane rzemiosło kaznodziejskie czy utalentowane aktorstwo. O.
Bernard otwierał po prostu przed słuchaczami własne, kochające Maryję, serce.
Mówił o tym, w co sam wierzył, czego doświadczył i o czym był wewnętrznie
dogłębnie przekonany. Zarażał własnym entuzjazmem, rzucał ludzi na kolana przed
Tą, przed którą on sam, przez całe życie, z największą czcią i miłością
klęczał.
Oczywiście kazania o. Łubieńskiego uchylały tylko
szczątkowo i na chwilę tajemnicę jego osobistej pobożności i czci względem
Maryi. Podobnie jak i te niezliczone konferencje dla kapłanów i osób zakonnych,
w których uczył słuchaczy, jak należy czcić Maryję i głosić Jej chwałę. Pełna
prawda o dziecięcym stosunku tego człowieka do Matki Najświętszej, szczególnie
tej pod wezwaniem Nieustającej Pomocy, pozostanie jego słodką osobistą
tajemnicą.
Ale już na podstawie okruchów, które znamy, bo je
skrzętnie zebrano i zapisano, możemy bez wahania powiedzieć, że w osobie o. Bernarda
Łubieńskiego ma Polska jednego z wielkich czcicieli Maryi oraz niestrudzonego
herolda i apostoła Jej czci!
Nie ma już wśród nas o. Bernarda. Ale w klasztorze, w
którym spędził ostatnie lata swego życia, ale w kościele, w którym tyle się
modlił i pracował, pozostało coś, co było kiedyś wielką miłością jego życia.
Pozostał obraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy.
Czcijmy tę szacowną ikonę, tak, jak on ją przez całe
swoje życie czcił i kochał.
Równocześnie prośmy Maryję, by i tamten Jej wielki
herold sprzed lat, którego od tylu tygodni tutaj wspominamy, mógł znowu do nas
powrócić. Już nie jako hrabia Łubieński. Moda na hrabiów minęła! Nawet nie jako
porywający tłumy swoimi kazaniami misjonarz. Ale jako wyniesiony na ołtarze,
błogosławiony o. Bernard Łubieński, sługa Maryi i orędownik nas wszystkich
przed Bogiem.
Rozważanie 9 – Nadzwyczajny
w swojej zwyczajności
Przez 8 kolejnych tygodni patrzyliśmy z tego miejsca
na postać Sługi Bożego, o. Bernarda Łubieńskiego.
Śledziliśmy jego życie od pierwszych kroków dziecka,
które mając zaledwie 9 lat już postanawia być kapłanem, interesowała nas jego
wieloraka działalność apostolska, którą tak wspaniale rozwinął on w wieku dojrzałym,
i której pozostał wierny aż do śmierci, staliśmy zamyśleni wobec cierpienia,
jakie spokojnie i godnie znosił przez wiele, wiele lat, podziwialiśmy jego
dobroć i ducha służby względem każdego człowieka oraz serdeczną miłość, którą
darzył Matkę Najświętszą, szczególnie pod wezwaniem Nieustającej Pomocy.
Wyznajmy jednak, że nasze patrzenie na o. Bernarda
przez wszystkie 8 minionych tygodni nie było całkiem bezinteresowne i bez
ukrytego, ale wciąż dającego o sobie znać, podtekstu praktycznego. Śledziliśmy
bowiem jego życie pod specjalnym kątem widzenia, mianowicie w perspektywie jego
- bliskiej już być może - beatyfikacji.
Podświadomie, nie zdając sobie nawet z tego sprawy,
przymierzaliśmy tego człowieka do wyżyn ołtarza, na którym chcemy go zobaczyć.
Bezwiednie pytaliśmy: Jest on godny tego zaszczytu? Wystarczająco wielki?
Prawdziwie święty? Przyciąga serca, czy je raczej odstrasza? Rozumie naszą
ludzką nędzę? Pochyli się nad potrzebującymi, czy też pozostaną mu oni obojętni?
Ufam, że to, co na temat o. Łubieńskiego zostało już tu powiedziane, daje jakąś
odpowiedź na tego rodzaju pytania, rozwiewa obawy, rodzi nadzieję. Naszego
kandydata na ołtarze nie musimy się wstydzić. Jest godny, prawy, Boży, jest
kimś, kto człowieka rozumie, kocha i chętnie pospieszy mu z pomocą, bo takim
był przez całe swoje życie. Zasługuje na to, by stanąć w rzędzie tych Bożych
wybrańców, których Kościół czci w sposób szczególny!
Może warto jednak w ten ostatni wieczór, kończący
nasze spotkania z o. Łubieńskim, spojrzeć raz jeszcze na tego człowieka, ale
już takim spojrzeniem, które nie wikła się w szczegóły, nie tonie w morzu
faktów i zdarzeń, ale próbuje zarysować - w jakiejś syntezie - jego sylwetkę,
sylwetkę kogoś z tego świata, ale równocześnie i nie z tego, bo wypełnionego
Bogiem, który dla o. Bernarda był wszystkim!
Zacznijmy od człowieka ziemi, tego, którego można było
widzieć, dotknąć, spotkać na ulicy czy w kościele, a którego postać pozostała
na nie najlepszych fotografiach tamtych czasów, w listach, kronikach i
sprawozdaniach.
Świętość bazuje przecież na człowieczeństwie. A więc:
wysoki, szczupły, o donośnym, czystym głosie, którym cieszył się do starości.
Nie Adonis, ale po męsku przystojny, o regularnych rysach twarzy i żywych
oczach. Odkąd zmogło go kalectwo, lekko pochylony do przodu i z nieodłączną
laską w ręku. Przedtem prosty jak świeca.
Jest to człowiek jak najbardziej normalny i
psychicznie zrównoważony. Nie ekscentryk, nie dziwak, nie typ rozegzaltowany,
skłonny do fanatyzmu, ciasny lub pełen fobii, uprzedzeń lub pretensji. Sumienie
ma delikatne, ale nie skrupulatne. Odziedziczył usposobienie pogodne i tym
pozyskuje sobie otoczenie. Lubi żartować, często z samego siebie.
Nie zaciągnął w życiu zgubnych nałogów. Jeszcze jako
kleryk i student teologii w Wittem, w Holandii, o mało nie nabrał nawyku
palenia cygar. Robiło to bowiem całe jego otoczenie. Ale szybko zorientował
się, że nie tędy droga i skończył z wonnym dymkiem. Nie należał do tych, co to
po każdorazowym pobycie za granicą przywożą do kraju jedną wadę więcej.
Jako misjonarz zażywał tabakę, ówczesne panaceum na
wszystkie nieżyty nosa i gardła, „lekarstwo” powszechne zarówno wśród plebsu,
jak na salonach dostojników świeckich i duchownych, z papieżem Leonem XIII na
czele. Z alkoholem nie miał o. Bernard nigdy problemów, choć zaprzysiężonym
abstynentem nie był. Drogowskazem były mu w tym względzie wskazówki zakonnej
reguły. Koligacje z wysokimi sferami i pełnione obowiązki zmuszały go często do
uczestniczenia w wystawnych obiadach lub kolacjach.
O. Bernard nie uważał tego za niegodną zakonnika
stratę czasu. W czasie takich przyjęć załatwiał wielokrotnie mnóstwo ważnych
spraw, dotyczących Zgromadzenia lub działalności apostolskiej. Nie wszyscy to
rozumieli. Gdy był kiedyś w Rzymie, jeden ze współbraci zarzucił mu nawet, że
tych przyjęć jest trochę za dużo, jak na redemptorystę.
Nie wiem, co odpowiedział na to o. Łubieński, który
zresztą nie ruszał się nigdy z domu bez pozwolenia przełożonych. Ale
przypominam sobie kapitalną replikę, jaką dała św. Teresa z Avila, wielka
mistyczka, a dziś i Doktor Kościoła, komuś, kto zastając ją raz przy jedzeniu
kuropatwy, wyraził zdziwienie, jak coś takiego może robić osoba obdarzona
ekstazami? Teresa odpowiedziała: Kiedy ekstaza to ekstaza, a kiedy kuropatwa to
kuropatwa!
Łubieński urodził się hrabią. Nie jest to ani jego
zasługa, ani wina. Hrabiostwo tkwiło w nim głęboko i nie raz dawało znać o
sobie. W zasadzie nie korzystał nigdy z tego tytułu, chyba, że zaszły
nadzwyczajne okoliczności.
I tak w czasie wojny nie raz ocalił klasztor w
Mościskach przed rekwizycją ze strony wojsk rosyjskich, ujawniając dowódcy
swoje arystokratyczne pochodzenie i znajomości z wysokimi sferami w Rosji.
Innym razem wykorzystał swoje pochodzenie, by zebranym na rekolekcjach
ziemianom wygarnąć całą prawdę. Na końcu przeprosił ich i powiedział: „Darujcie,
ale ja sam śmierdzę hrabią, więc znam dobrze wasze życie”. W Zgromadzeniu
Redemptorystów, wspólnocie typu raczej proletariackiego i o proletariackich
manierach, hrabiowskie pochodzenie o. Bernarda nie ułatwiało mu na pewno życia.
Padały docinki i uszczypliwe słowa. Ale on znosił to z pogodą, bagatelizując
zaistniałe incydenty. Był głęboko przekonany, że dobre wychowanie, kulturalny
sposób bycia i wyczulenie na pewne wartości, wszystko to, co otrzymał w swojej
arystokratycznej rodzinie, jest wielkim skarbem, za który zawsze powinien Bogu
dziękować. Inni zdobywają te cechy długim i mozolnym wysiłkiem. On wziął
wszystko za darmo. Nie chełpił się tym oczywiście. Ale też nie zamierzał tego
kryć przed innymi.
Pomimo swojej „inności” rodowej, świadomy powołania,
które obrał, poświęcił o. Bernard mnóstwo czasu i troski ubogim i
wydziedziczonym. Stał się apostołem nie tyle elit społecznych, co gminu:
chłopów i miejskiego proletariatu. Pokazał życiem, że wysokie urodzenie nie
przeszkadza wcale, by całym sercem iść za Chrystusem, który będąc Bogiem uniżył
samego siebie, obrał ubóstwo i prostotę i stał się Sługą wszystkich (por. Flp
2,7-8).
Cóż jeszcze powiedzieć można o ojcu Łubieńskim jako
człowieku „tej ziemi”?
Uderzała wszystkich jego pracowitość. Założyciel
Zgromadzenia Redemptorystów, św. Alfons Liguori, zobowiązał się osobnym ślubem
do nie tracenia ani chwili czasu. Kto wie, czy i o. Bernard nie poszedł jego
śladem? Wszystko by na to wskazywało!
Jest on też godnym podziwu w dźwiganiu swego kalectwa
przez długie 48 lat. Nie tylko, że nie poddał się zniechęceniu, nie uciekł w
wieczne leczenie się i nieróbstwo, ale właśnie jako kaleka rozwinął najbardziej
szeroką i owocną działalność.
Nie mówiliśmy tu dotąd nic o patriotyzmie ojca
Bernarda. A człowiek ten kochał Polskę szczerze i gorąco. Wszędzie, gdzie tylko
miał okazję, budził wśród rodaków świadomość tożsamości narodowej, kult
tradycji i umiłowanie własnego kraju. Uczył poznawać jego historię, wykorzeniał
narodowe wady, zachęcał do czci polskich świętych. Ułożył i opublikował nawet
oryginalną Litanię za Ojczyznę. Przy całym sentymencie dla Polski i dumy, że jest
Polakiem, nie był nigdy o. Bernard ciasnym szowinistą. Był otwarty na problemy
sąsiadujących z nami krajów, owszem, całego świata. Szczególnie Rosji poświęcał
wiele czasu i uwagi. Rad byłby z całej duszy tam pracować. Próbował - choć
bezskutecznie - przeszczepić do tego kraju Zgromadzenie Redemptorystów,
wiedząc, jak bardzo potrzebni są tamtejszym katolikom duszpasterze i
misjonarze.
Utrzymywał poprawne kontakty z prawosławiem, a wśród
greckokatolickich hierarchów miał niejednego, oddanego przyjaciela.
A więc w konkluzji: o. Bernard to ktoś, kto już z
naturalnego punktu widzenia może pociągać, owszem fascynować i zachęcać do
naśladowania.
Czy człowiek ten nie posiadał żadnych wad?
O. Łubieński pierwszy wyśmiałby się z takiego
przypuszczenia. Miał on swoje braki i przywary, i doskonale zdawał sobie z nich
sprawę, przynajmniej w wieku dojrzałym, gdy życie nauczyło go krytycznego
spojrzenia na siebie, a asceza zapanowała nad temperamentem. Toteż w swoich
wspomnieniach, pisanych już w starości, powiedział bez ogródek, że jako młody
człowiek był lekkomyślny, zbyt kierował się fantazją, z jednej skrajności
wpadał w drugą, zapalny - jak wszyscy Łubieńscy - i jak oni radykalny w
podejmowaniu decyzji. W niektórych postawach czy zachowaniach zanadto
dochodziło do głosu jego wielkopaństwo i arystokratyczne maniery, co było źle
widziane przez otoczenie.
Wyliczył też o. Bernard z całą szczerością w swoich
wspomnieniach ujemne sądy o sobie, jakie wyraził ten czy ów z jego
przełożonych.
I tak o. Prowincjał Hamerle, zimny i pedantyczny Austriak,
uważał początkowo o. Łubieńskiego za nieco rozpieszczone dziecko, żyjące
iluzjami. Raziła go jego aktywność i zbyt liczne kontakty, które ten zakonnik
utrzymywał. Polecił jednak przełożonemu w Mościskach, by go cierpliwie znosił,
ponieważ i tak nie uda się mu go zmienić.
Z czasem sam o. Hamerle doszedł do trochę innych
wniosków. Ale jeszcze w 1904 roku, gdy o. Bernard liczył już sobie 58 wiosen
życia, inny prowincjał austriacki uważał za wskazane powiedzieć mu w czasie
wizytacji: „Sie sind zu subiektiv in Ihren Ansichten” („Jest ojciec za
subiektywny w swoich poglądach”).
Nie był więc o. Łubieński aniołem w ludzkim ciele. Jak
każdy z nas borykać się musiał z wadami własnego charakteru, z próżnością,
zbytnią ambicją, niekonsekwencją i budowaniem na sobie. Podjął tę walkę i
wygrał ją. Książę Adam kardynał Sapieha, metropolita krakowski, tak napisał o
tym w roku 1946: „Życiorys o. Bernarda zasługuje na uwagę szczególnie nas
Polaków, ludzi często słabej woli, gdyż pokazuje, do czego można dojść
świadomą, usilną i konsekwentną pracą nad sobą”.
Czas, byśmy - przynajmniej krótko - rzucili okiem i na
tę drugą stronę osobowości ojca Łubieńskiego, tę, którą stwarza w człowieku nie
samo urodzenie i naturalne czynniki rządzące jego rozwojem, ale współpraca z
Łaską i zauroczenie życiem nadprzyrodzonym.
O chrześcijaństwie Sługi Bożego Bernarda, o jego życiu
zakonnym i kapłańskim mówiliśmy już sobie z tego miejsca sporo. Wróćmy jednak
jeszcze na chwilę do tego tematu, pamiętając, że wszystko, czym ten człowiek
był i co w nim dziś podziwiamy, cała jego działalność apostolska, cała radość z
powołania, całe jego naznaczone krzyżem życie i cała zdolność do ofiarnej
służby bliźnim, wynikały z poznania i umiłowania Boga oraz z bezwarunkowego
podporządkowania się Jego Woli.
Wiemy już, że wiarę w Boga i miłość ku Niemu wyniósł o.
Bernard z rodzinnego domu. Nie znajdziemy też w jego życiu żadnych kryzysów
religijnych, żadnych załamań, czy zdrad. Po prostu wierność Bogu miał jakby we
krwi. Była ona jakąś drugą jego naturą.
Bóg był dla o. Łubieńskiego najprzód największym
autorytetem. Jego, objawione nam Słowo, to dla tego człowieka jedynie pewny i
bezpieczny drogowskaz w życiu. Jego dobroć i obietnice rodziły w nim
bezgraniczną ufność. Ale i Jego groźby brał o. Bernard jak najbardziej
poważnie.
Przy tym wszystkim o. Łubieński, przez całe swoje
długie życie, Boga - po prostu - kochał.
Oddechem tej miłości, który utrzymywał go przy życiu i
w ciągłej świeżości, była modlitwa. O. Bernard pokochał ją już w dzieciństwie i
nie porzucił do śmierci. Był na pewno jednym z wielkich bogomódlców w Kościele.
Ale nie bigot ani dewot!
Współcześni zapamiętali go jako żarliwego czciciela
Eucharystii i Matki Najświętszej. Na misjach i rekolekcjach uczył modlitwy i
zachęcał do niej. Jego własny przykład był tu najwymowniejszym zaproszeniem.
Wielką miłością o. Bernarda po Bogu było Zgromadzenie
Redemptorystów, którego - mając lat 20 - stał się członkiem. Nigdy nie żałował
kroku, który zrobił wstępując do zakonu. Nigdy nie doświadczył poważniejszych
pokus przeciw powołaniu. Chociaż miał różnych przełożonych, szanował każdego z
nich i z motywów religijnych wszystkim okazywał ochotne posłuszeństwo. Nie
znaczyło to, że był człowiekiem bez inicjatywy i własnego zdania, bezwolnie
przesuwanym z kąta w kąt. Wielokrotnie to on właśnie inspirował przełożonych do
różnych dzieł, pożytecznych dla Kościoła i Zgromadzenia, choćby takich, jak
przeszczepienie Zgromadzenia Redemptorystów do Polski, własny nowicjat a
później seminarium, różne nowe fundacje w kraju, czy pewne - dostosowane do
okoliczności - zmiany w stylu prac apostolskich, w niektórych regionach.
Przełożeni - ze swej strony - nie mieli z o. Bernardem
specjalnych problemów. Był w Zgromadzeniu podziwiany, szanowany, bardzo
popularny i lubiany. Chlubiono się nim.
Gdy chodzi o miłość bliźniego, która jest probierzem
autentycznej pobożności, to egzamin z tego trudnego przedmiotu zdał o.
Łubieński celująco. Z pochodzenia kuszony do elitaryzmu i wybiórczości, z
motywów religijnych stał się wszystkim dla wszystkich. Dawał siebie po równi:
bogatym i ubogim. Sercem był bliżej tych ostatnich. Najmniej zabiegał o siebie,
co u człowieka graniczy już z heroizmem.
Jeszcze gdy żył, ludzie widzieli w ojcu Bernardzie
świętego. Wiedział o tym i stroił sobie z tego tytułu żarty. Sam uważał siebie
za grzesznika, którego przygarnęło miłosierdzie Boże. To nie był tylko
kaznodziejski frazes, gdy nieraz powtarzał, że boi się o swoje wieczne
zbawienie. Znamy podobne trwogi z życiorysów wielu Bożych wybrańców!
Szereg udowodnionych przypadków każe poważnie pytać,
czy o. Bernard nie otrzymał daru przewidywania przyszłości? Szereg innych
stwierdza, że jego modlitwa wypraszała nadzwyczajne łaski, co ma miejsce do
dzisiaj. Ale spektakularnych objawień, ekstaz czy innych nadprzyrodzonych
zjawisk w życiu o. Łubieńskiego nie stwierdzono. Szedł on ku Bogu raczej drogą
zwyczajnej nadzwyczajności.
Ponadto w całym swoim zachowaniu, zarówno tym
zewnętrznym, rzucającym się w oczy, jak i w swoim życiu religijnym, którego
głębię raczej przeczuwamy, był to człowiek bez pozy i udawania.
Autentyczny w każdym calu. I może dlatego tak nam
bliski. Czy to jeszcze za mało, by się z taką postacią bliżej zapoznać? By
poszukać w niej czegoś, co mogłoby ubogacić i moje życie?
Modlimy się dziś - jak modliliśmy się przez minione 8
tygodni - o beatyfikację o. Bernarda Łubieńskiego. Być może wyprosimy u
Boga tę łaskę. Ale pamiętajmy:
Beatyfikacja to nie tylko uroczyste i oficjalne
zapewnienie ze strony Urzędu Nauczycielskiego Kościoła, że człowiek, wynoszony
na ołtarze jest już w chwale nieba, i że z tego powodu wolno mu oddawać cześć
publiczną, przede wszystkim w Liturgii mszalnej i brewiarzowej, oraz uciekać
się do niego, jako naszego pośrednika u Boga.
Akt beatyfikacji to równocześnie ukazanie go światu,
jako wzoru do naśladowania. Żyjąc bowiem na ziemi, szedł on drogą wskazań
Ewangelii i w stopniu heroicznym wypełniał to, czego od niego żądało jego
chrześcijańskie powołanie.
Kościół stawia taką gorejącą pochodnię na świeczniku
nie tylko po to, by ją podziwiać lub w jej blasku paradować. Tym mniej, by od
nowego błogosławionego coś wyżebrać. Święci są dla nas przede wszystkim modelem
życia chrześcijańskiego. Są wzorem, który należy naśladować!
Jeżeli więc o. Bernard Łubieński wyniesiony zostanie -
w co ufamy - na ołtarze, to otrzymamy w nim jeden przykład więcej, na który
patrząc możemy kształtować naszą własną drogę ku Bogu.
A od niego samego usłyszymy zaproszenie. Nie rozkaz,
nie przymus! Współczesny człowiek nie zrobi niczego pod presją! Otwarty jest
natomiast na oferty. Pyta nas więc o. Bernard nieśmiało: Może zechcielibyście
zaprosić we własne życie tego starego, kulawego misjonarza, którego wam tu
przez wiele dni ukazywano, a który dziś nie jest już ani stary, ani kulawy, bo
Boży, a zaprosić po to, by po prostu był przy was?
Pomyślmy, czy nie byłoby rozsądnym przyjąć takie
zaproszenie? Bo jest to doświadczony i bezpieczny przewodnik. Jest to
przyjaciel, który nie zawiedzie. A przede wszystkim jest to ktoś, komu może
wreszcie uda się skusić nas leniwych na wyższe niż dotychczas drogi!
KU BEATYFIKACJI
Sługa Boży o. Bernard Łubieński już za życia cieszył
się opinią świętości. Podjęcie starań o jego beatyfikację opóźniła druga wojna
światowa, zniszczenie klasztoru redemptorystów w Warszawie i śmierć jego
trzydziestu członków. Po odpowiednich przygotowaniach rozpoczęto jednak w 1961
r. proces beatyfikacyjny Sługi Bożego, którego różne etapy, zwłaszcza
poszukiwanie, przepisywanie i badanie licznych pism ojca Bernarda, trwały do
1998 r., czyli do uznania przez Kongregację Spraw Kanonizacyjnych w Rzymie
ważności i prawomocności zasadniczego procesu informacyjnego, przeprowadzonego
w archidiecezji warszawskiej, gdzie ojciec Bernard żył, działał i gdzie zmarł 10
września 1933 r.
Pod koniec stycznia 2005 r. została przekazana do
Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych tzw. „Positio super vita, virtutibus et fama
sanctitatis Servi Dei”. Zawiera ona kompletną dokumentację sprawy beatyfikacji
o. Łubieńskiego. Dokumentacja ta obejmuje obszerny wybór zeznań świadków z
procesu informacyjnego naszego Sługi Bożego, opracowaną naukowo biografię o.
Bernarda, opinię specjalnej Komisji Historycznej i cenzorów teologów,
badających publikacje o. Łubieńskiego oraz pomniejsze opracowania, np. historię
procesu beatyfikacyjnego, aktualność sprawy o. Bernarda, wykaz przebadanych
archiwów i bibliotek, kompletną bibliografię i omówienie dwunastu cnót Sługi
Bożego, zgodnie z wymaganiami procesu beatyfikacyjnego. Do dokumentacji
dołączono kilka fotografii, szereg map i wykresów.
12 kwietnia 2005 r. odbyło się w Rzymie zebranie
konsultorów historyków tej Kongregacji, którzy pozytywnie ocenili i
zaakceptowali dokumentację od strony historycznej.
Następnym etapem procesu będzie zebranie konsultorów
teologów tej samej Kongregacji, którzy będą badać sprawę od strony
teologicznej. Po jego zakończeniu cały materiał zostanie przedstawiony do oceny
kardynałom i biskupom, którzy są członkami Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych.
Po zebraniu kardynałów i biskupów członków Kongregacji, kardynał prefekt
poinformuje papieża o wnioskach i ewentualnych uwagach członków tego zebrania.
Ostateczną decyzję w odniesieniu do dekretu o heroiczności cnót o. Bernarda
Łubieńskiego podejmie osobiście Ojciec Święty. W przypadku pozytywnej decyzji
zostanie przygotowany odnośny dekret o heroiczności cnót, który następnie
zostanie opublikowany w obecności Papieża.
Do beatyfikacji potrzebne jest jeszcze stwierdzenie
przynajmniej jednego, udokumentowanego cudu, zdziałanego przez Boga za
przyczyną o. Bernarda. Łaski Boże za wstawiennictwem świętych i Sług Bożych
otrzymuje się jednak przez pełną wiary i ufności oraz wytrwałą modlitwę. Do
pomnażania wiary i ufności w taką modlitwę mogą służyć znaki zewnętrzne
związane z osobą Sługi Bożego, na przykład jego relikwie, podobizny czyli
obrazy i tym podobne rzeczy.
W 1982 roku dokonano ekshumacji śmiertelnych szczątków
o. Łubieńskiego, które spoczywały na cmentarzu wolskim w Warszawie.
Przeniesiono je wtedy do kościoła redemptorystów pw. św. Klemensa Hofbauera
przy ul. Karolkowej, gdzie obecnie znajdują się w marmurowym sarkofagu pod
chórem. W ostatnich latach podejmowane są różne starania, by zapoznać jak
najszerzej społeczeństwo polskie z tą piękną postacią, by szerzyć jego kult i
prosić Boga, aby wsławił swego sługę cudami, a następnie dekretem Stolicy
Apostolskiej wyniósł na ołtarze. Przybliżaniu życia i duchowości o.
Łubieńskiego służy biuletyn „Apostoł Polski”, który jest wydawany kilka razy w
roku przez postulację sprawy beatyfikacji.
Redemptoryści, starający się o beatyfikację o.
Bernarda Łubieńskiego, zwracają się do wiernych z prośbą o modlitwę, aby Bóg
przez cud zdziałany za przyczyną tego Sługi Bożego zechciał potwierdzić jego
świętość, która byłaby wzorem dla wszystkich dzieci Bożych, zwłaszcza dla
pracujących w dziele nowej ewangelizacji.
O potrzebne informacje, biuletyn i obrazki z modlitwą
o beatyfikację można zwracać się do wicepostulatora sprawy beatyfikacji: O. Sławomir
Pawłowicz, ul. Wysoka 1, 33-170 Tuchów, e-mail: o.bernard@cssr.pl . Jego także należy zawiadamiać
o otrzymanych łaskach.
MODLITWA O
UPROSZENIE ŁASK ZA PRZYCZYNĄ SŁUGI BOŻEGO
O. BERNARDA
ŁUBIEŃSKIEGO
Boże,
który Sługę Twego, Bernarda, obdarzyłeś apostolskim zapałem i mocą ducha w
niesieniu swego krzyża, spraw prosimy, aby ten, który dla prowadzenia ludzi do
Królestwa Prawdy i Miłości oddał całe swoje życie, doznawał czci świętych wśród
wiernych Twojego Kościoła i był naszym orędownikiem u Ciebie. Udziel nam za
jego przyczyną łaski …, której obecnie szczególnie potrzebujemy. Prosimy Cię o
to przez Chrystusa Pana naszego. Amen.
Sługo
Boży, Bernardzie, Apostole Chrystusowego Odkupienia, przyczyń się za nami.
Komentarze
Prześlij komentarz
Nieustanne potrzeby??? Nieustająca Pomoc!!!
Witamy u Mamy!!!